poniedziałek, 20 lipca 2015

Da, da, da

Pierwsza rozmowa bliźniąt.

Dzieci kąpią się razem w jednej wannie. Malutka dzierży krzepko w rączce małą buteleczkę płynu do kąpieli. Misiek reaguje natychmiast.
- Da - zwraca się do siostry tonem nie znoszącym sprzeciwu, odbierając jej zdobycz.
- Da - odpowiada stanowczo po krótkim namyśle Malutka i wyjmuje Miśkowi buteleczkę z łapki.
- Da, da, da, da, da! - woła Misiek, po czym - oczywiście! - zabiera trofeum. Malutka, złote, cierpliwe dziecko, nieprzejęta zaczyna się bawić czymś innym.

Pierwszy kontakt werbalny między dwoma wszechświatami, odległymi dotąd o miliardy lat świetlnych, został nawiązany.

niedziela, 19 lipca 2015

Z listów do A. - w lipcu 2015 o czerwcu 2015...


Z listu do A.,czwartek 16.07.2015 r.

"O matko, w końcu wyrwałam kroplę wolnego czasu (w pracy!), idę sobie  zrobić kawy i zaraz do Ciebie napiszę, mam nadzieję, że porządnie.

O! Kawę mam, a teraz zastanawiam się intensywnie, na czym skończyłam -  bo to było przecież skandalicznie dawno! - i od czego w związku z tym  zacząć? Myślę, że - nie mając lepszego pomysłu - zacznę chyba od  urlopu. Nie wiem już, czy Ci pisałam, że mój Mąż wymyślił wakacje z  bliźniakami na Krecie - co przyjęłam z pewnym strachem - no, wymyślił, i  polecieliśmy.

Sam lot dzieci zniosły dużo lepiej, niż się spodziewałam - co prawda, na  początku przeżyliśmy lekki hardcore, bo na lotnisku przy odprawie  okazało się, że jedno dziecko tajemniczym sposobem jakimś "wypadło" nam z dokumentów, dopisywali je na szybko i koniec końców rozsadzili nas dosyć daleko, jedno z jednym dzieckiem, a drugie z drugim... nie  spodziewałam się tego zupełnie i zaniedbałam kwestię picia, niestety. Na lotniskach od dawna panuje, jak zapewne wiesz, terror butelkowy - tego wnosić nie wolno, tamtego nie wolno, na Okęciu powiedzieli mi, że mogę  mieć dla dzieci butelki z piciem, ale fabrycznie zamknięte... no i tak  się z tym piciem obtykałam, że w końcu wszystkie napoje wylądowały w  jednej torbie, przy Misiu. Malutka się nie załapała przed startem, i nie zdążyłam już dla niej wyjąć kubeczka. W efekcie biedne dziecko męczyło się podczas startu okrutnie i wyło wniebogłosy z powodu  zatkanych uszu - oczywiście, jak tylko pozwolili rozpiąć pasy, córka mojego męża śmignęła po kubeczek, Malutka się napiła, dolegliwości uszne  przeszły jej natychmiast i zasnęła martwym bykiem... no i to była jedyna  atrakcja związana z lotem, na szczęście w obie strony. W drodze  powrotnej pilnowałam już tego cholernego picia, jak nie wiem - co prawda na lotnisku okazało się, że ustalenia z Warszawy nie obowiązują i  napojów w fabrycznie zamkniętych butelkach wnieść nie mogę, ale na  szczęście pozwolili mi je przelać do niekapków. Ogólnie - przeżyliśmy.

Sam pobyt - no, jak to pobyt z małymi dziećmi, nie oszukujmy się, było  męcząco. Po pierwsze, w domu to ja mam wszystko pod dzieci ustawione i  pozabezpieczane (aha, pozabezpieczane - dwa dni temu Malutka mi spadła  ze schodów, bo jakimś cudem przelazła przez barierkę, i do tej pory nie wiemy, JAK jej się to udało - a wykonała tę sztukę już dwukrotnie!!!  Teraz jest pod ścisłą obserwacją), a na wyjeździe, rzecz jasna, trzeba  nieustannie pilnować, żeby sobie czegoś nie ściągnęły na głowę, żeby nie wylazły na schody itd. itp. Pobyt na plaży składał się w dużej mierze z  pilnowania, żeby nie jedli kamieni (w pewnym momencie poszliśmy na kompromis - trudno, niech jedzą piasek w ograniczonych ilościach, byle nie kamyczki, którymi się mogą zakrztusić!) i żeby nie siedzieli na  słońcu. Pierwszy tydzień był taki bardziej "na dziko", w miejscu bez  specjalnych prodzieciowych udogodnień, najbardziej dało nam się we znaki  chronienie dzieci przed wściekłym słońcem, ciągłe rozbijanie w tym celu cholernych płacht, namiocików i innych wynalazków. Drugi tydzień był o  tyle pod tym względem lżejszy, że przenieśliśmy się do hotelu, w którym  był basen z brodzikiem i zacieniony plac zabaw. Równolegle jednakże  zaczęły się dzikie upały - więc przeszliśmy całkowicie na tryb  funkcjonowania "pod dzieci" - tzn. rano, zanim się zrobiło upiornie gorąco, szliśmy na plac zabaw, potem kładliśmy dzieci spać w zacienionym  pokoju, żeby jakoś przetrwały najgorszy skwar, potem szliśmy z nimi na  obiad, później, kiedy już było troszeczkę chłodniej - na basen i znowu  na plac zabaw, aż do zachodu słońca. Dostałam od rodziny w prezencie jeden dzień wolny - wszyscy pojechali sobie zwiedzać Chanię, zabrawszy  dzieci (wszyscy - czyli P., M.,, moi rodzice, którzy byli z nami  na tym wyjeździe, no i maluchy), a ja byczyłam się niemożebnie przez kilka godzin, co było przeżyciem doprawdy niesamowitym!

Ogólnie mogę podsumować urlop następująco: dało się, było męcząco, ale  chyba było warto. Rozmawiałam potem z koleżanką, która ma 3-letnią  obecnie córeczkę i też z nią od początku jeździ w różne miejsca, i obie doszłyśmy do wniosku, że po wyjeździe następuje skok w rozwoju. Nasze też po tych wakacjach takie jakieś się zrobiły "hop do przodu", oboje szybko zaczęli chodzić - w odstępie 3 tygodni, najpierw Malutka, potem  Miś, i tak jakoś ogólnie, mam wrażenie, zmienili się. A może to  przypadek, akurat taki etap, że więcej zaczynają gadać i jakby więcej  rozumieć, bawić się - nie wiem w sumie. Mimo wszystko mam nadzieję, że w  przyszłym roku będzie już trochę łatwiej. Ogólnie spodziewałam się, że będzie gorzej pod wieloma względami - ponieważ na co dzień dosyć rygorystycznie przyzwyczajam dzieci do rutyny w takich sprawach, jak  spanie, jedzenie, bo inaczej chyba bym z nimi nie wytrzymała, to bałam  się, że na tym wyjeździe zaczną świrować, bo wszystko jest inaczej niż w  domu i poprzestawiane - ale nie. Przystosowali się idealnie. Spali bez  problemu w każdym nowym miejscu, jedli nadspodziewanie dobrze -  właściwie wszystko to, co my, w każdej knajpie udawało nam się znaleźć  bez większego trudu jakieś jedzonko, które im podpasowywało. Największy  kłopot mialam w sumie z tym, że paprali się jedzeniem i rozrzucali je  dookoła straszliwie , bo w domu są przyzwyczajeni do samodzielnego  jedzenia łapami - sadzamy w fotelikach, dajemy makaron, gotowane warzywa  i mielone mięso na tacki, i dzieci wybierają sobie co chcą, oczywiście rozrzucając przy tym na maxa i rozmazując wszystko po sobie.... Ale dzięki temu, mam wrażenie, więcej i chętniej jedzą. Teraz powoli zaczynamy zresztą uczyć ich jedzenia łyżeczką, na razie idzie im to bardzo opornie, ale ćwiczą - dostają codziennie na początek drugiego  śniadania miseczkę z twarożkiem albo gęstą kaszą, łyżeczkę, i do  dzieła. W czasie wyjazdu radziliśmy sobie natomiast w ten sposób, że  albo rozkładaliśmy dzieciom plachty pod krzesełkami, albo staraliśmy się  po nich zamiatać po jedzeniu, no i obowiązkowo siadaliśmy zawsze tylko w  ogródkach, a nigdy w knajpach w środku :)

Żeby było zabawniej, natychmiast po powrocie z urlopu wylądowałam w  szpitalu z zapaleniem (prawdopodobnie wirusowym) rogówki, i przeleżałam  cztery dni. Była to zaiste totalna abstrakcja - ja w szpitalu, P. z  przeziębieniem/ zapaleniem oskrzeli i dwójką dzieci w domu... Na  szczęście po tych 4 dniach mnie wypuścili i właściwie wszystko jest w porządku, chociaż muszę jeszcze pojechać na jakąś porządną konsultację  okulistyczną, żeby dowiedzieć się, co mi wlaściwie po tym zapaleniu wolno, a czego nie (jeśli chodzi o noszenie szkieł kontaktowych,  pływanie itd. itp.). Powrót do domu ze szpitala był dość zwariowany -  przed szpitalem zdążyłam jedynie częściowo nas rozpakować (wróciliśmy do  domu około 21.00, a następnego dnia o 8.00 jechałam już do okulisty!) i  wrzucić część rzeczy dzieci do prania, więc porządkowanie wszystkiego po  powrocie, orientowanie się, gdzie co jest i przywracanie szeroko pojętego ładu i porządku było niczym orka na ugorze i zajęło mi mniej więcej tydzień. W międzyczasie musialam też nadrabiać zaległości w pracy - urlop niechcący przedłużył mi się o nieplanowany tydzień - więc dopiero od niedawna (a to już 3 tygodnie minęło od naszego powrotu) mogę powiedzieć, że znowu pamiętam, jak się nazywam, ile mam dzieci i kotów i gdzie w domu leżą nożyczki :)

W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła, niestety, infekcja, na którą z kolei załapały się dzieci - córka niani przywlokła im jakieś paskudztwo, które objawiło się straszliwym katarem, trwającym już od ponad tygodnia (tfu odpukać, mam ostatnio wrażenie, że chyba w końcu ustępuje....). Dodatkowo, Miś zaliczył z soboty na niedzielę noc wymiotów - byliśmy przekonani, że zaszkodziło mu coś, co zjadł (pomidory? czereśnie? on jest okropnie wszystkożerny, ale, rzecz jasna, swoimi pięcioma ząbkami nie wszystko jeszcze jest w stanie porządnie pogryźć!), rano jednak doszła biegunka, która trwa do dziś (a w międzyczasie przeszła także na Malutką), więc to chyba dalsze występy naszego kochanego wirusa, który początkowo zafundował dzieciom tylko katarek.

No i tyle u nas z grubsza - dzieci rosną w sposób zatrważający (Miś dobija do rozmiaru 92, Malutka - 86!!! Jestem tym nieco przerażona), oboje chodzą, włażą już, gdzie mogą - Miś, ku mojej bezbrzeżnej rozpaczy, dosięga do blatu kuchennego i zawsze próbuje ściągnąć sobie na głowę akurat to, czego absolutnie nie powinien - i są niesamowicie uroczy i przepotwornie męczący. Z drugiej strony - zdarza się, że przez kwadrans - dwa zajmują się sami sobą albo sobą nawzajem, a wtedy rodzi się we mnie nieśmiała na razie myśl, że może nie oszaleję do reszty, zanim dorosną na tyle, żeby się sobą zająć nieco dłużej. I tym optymistycznym akcentem kończę na razie, bo praca wzywa mnie stanowczo i żąda, żebym się nią zajęła natychmiast. Mam ogromną nadzieję, że napiszesz szybciej, niż mnie się to udało. Daj znać koniecznie, jak tam u Was?????"


wtorek, 19 maja 2015

Reisefieber

Przypomniał mi się pewien projekt społeczny, w którym kiedyś z przyjemnością wzięliśmy udział - weszłam sobie na stronę, pooglądałam zdjęcia, z satysfakcją stwierdziłam, że mniej więcej jedna czwarta, z różnych miejsc, to nasze dzieło... a przy okazji zatęskniłam za naszymi podróżami. Jak to będzie w tym roku? I w przyszłym? I w następnym?

Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić.  Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.

Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu.  Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!

Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe!  Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....

Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.

poniedziałek, 4 maja 2015

Szurpiły

Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej zrozumiałe.  Poza tym, cóż za gratka – starzy śpiący w tym samym pokoju!  Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż, osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż. 

Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal Bachanowa  przewiało nas wszystkich niewąsko, włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką przejażdżkę we dwoje”.  A co tam, stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca, co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.  Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie ciemności.  Maszerując energicznie, wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych żeremi. 

Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało – pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił, twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.  Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P. dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą” terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc ostatecznie na plus.  

Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader udany:  gdyby nie samochód ugrzęźnięty w kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka -  ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł, ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do wieczornego spaceru.  Przy okazji nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem.  Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w Białowieży czy skansen w Sztokholmie).

Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.

I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby najkolorowszy?....”


No. 

czwartek, 30 kwietnia 2015

Wakacje....?

Klamka zapadła, P. kupił bilety. W pierwszej połowie czerwca lecimy na Kretę, zapobiegliwie zabierając ze sobą, oprócz Zmrolątek, jedną parę dziadków i jedną starszą siostrę. Co prawda, trochę niepokoją nas zapowiedzi rychłego bankructwa kolebki naszej cywilizacji, no ale, skoro bilety już kupione.... „Najwyżej polecimy tylko w jedną stronę”, oznajmił P. radośnie przez telefon po sfinalizowaniu transakcji. Jasne. A nasze prześliczne, mądre, cudownie zapowiadające się dzieci, zamiast robić światową karierę, będą gdzieś na śródziemnomorskim zadupiu kozy pasać. O córce, która miała właśnie zacząć liceum, nie wspominając.

Tak, czy siak – bilety kupione, wnioski o paszporty dla Zmroli złożone (i nawet do fotografii nie trzeba było ich przyklejać do ściany), takoż wniosek o paszport dla P. i o dowód osobisty dla mnie (postanowiłam po latach oficjalnie zamieszkać razem z resztą rodziny – załatwianie spraw urzędowych 200 km dalej zrobiło się po urodzeniu bliźniąt jakby uciążliwe). Deklaracje podatkowe wysłane, podatki zapłacone, torby spakowane – jedziemy na Suwalszczyznę na majówkę próbną, żeby sprawdzić, jak sprawdza się w praktyce opcja „dzieci na wyjeździe”. Szkoda, że podobno przez cały długi weekend ma padać.


No, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni.   

niedziela, 12 kwietnia 2015

Ku pamięci

Bliźniaki miały 7 miesięcy, kiedy dotarła do mnie przykra konstatacja, że nie mam żadnych, ale to żadnych zapisków z końca ciąży i z ich pierwszego półrocza po naszej stronie rzeczywistości, z wyjątkiem albumów z informacjami typu "pierwszy ząbek, pierwsza kąpiel/spacer/posiłek" itd., które dla obojga wypełniam skrzętnie.  Po kolejnym tygodniu - przy okazji kolejnego listu do A. - olśniło mnie, że przecież mam te listy właśnie.

Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo.  Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...

Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły,  jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę.  Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...

Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Z listów A.- część 14

17 stycznia 2015

Kochana, w porządku, tylko zaganiana jestem na maksa po prostu - nie mam  pojęcia, gdzie się podziewa czas, dopiero teraz rozumiem modły matek,  które marzą o tym, żeby doba miała 48 godzin... a żeby jeszcze spać nie  trzeba było, to ho ho! Przepraszam Cię bardzo, że się tyle czasu nie  odzywałam. Do Trzech Króli włącznie miałam gości (tak nam się  przeciągnęło rodzinne świętowanie Bożego Narodzenia i Sylwestra!), a  potem rzuciłam się w wir pracy. Zresztą, z marnym skutkiem najwyraźniej,  bo właśnie wczoraj pierwszy raz od kilku lat dostałam reklamację na  zrobione tłumaczenie :( I przyznaję ze wstydem, że raczej słusznie :(  Powinnam była tekst przeczytać jeszcze raz, zrobić poprawki, zwłaszcza,  że "nie leżał mi" w trakcie tłumaczenia i powinno mi się było zapalić  czerwone światełko z tego powodu -, no, ale niestety nie zapaliło się,  odesłałam nie sprawdzając (chcąc się tego paskudnego tekstu pozbyć jak  najszybciej) - i oto skutki. No, trudno, nie ma co się użalać nad sobą,  sama zawiniłam! - więc w poniedziałek przeczytam swoją wersję i poprawki  klienta, wyślę maila z przeprosinami i propozycją rabatu, i od tej pory  będę się starała pracować ze zdwojoną uwagą.... jeśli zdołam. Bo  zdwojona uwaga ostatnio głównie mi się rozdwaja na moje bliźnięta :) 

Założę się, że Twoi też są coraz bardziej absorbujący, zaskakujący,  nieobliczalni itd. itp.? Mylę się? Jeśli się mylę, to mnie popraw :)  Moich strach już spuścić z oka choćby na chwilę, w tym tygodniu  zbudowaliśmy, jak to P. mówi, "zagrodę dla dzieci", czyli kojec.  Nie było innego wyjścia. Ostatnio, nie wiemy, jakim sposobem, Pyś  przedostał się (a niby jeszcze nie raczkuje!) pod komodę, gdzie  przyłapaliśmy go na ogryzaniu przewodu lampy. Tak, podłączonej do  kontaktu. 

Co poza tym u nas? Dzieci jedzą jak wściekłe i rosną jak  wściekłe - mam nadzieję, że wreszcie jutro zdołam usiąść spokojnie,  posegregować ubrania (mam wrażenie, że 3/4 zawartości szafy jest już za  małe!) i wysłać Ci kolejną porcję! Ku mojemu przerażeniu, P. uparł  się przyzwyczajać maluchy do jedzenia prawdziwego chleba, kroi im  codziennie po pół kromki grahama i wręcza, a ja siedzę w napięciu w  blokach startowych, dopóki nie skończą (oczywiście 90% posiłku ląduje w  charakterze zaślinionych okruszków na dzieciach, fotelikach i na  podłodze) i sprawdzam co chwilę czujnie, czy się któreś nie krztusi. Po  niezbyt radosnych przygodach Ewy Błaszczyk pozostał mi uraz i niestety  się boję, przypuszczam, że tabletki będę moim dzieciom podawać w postaci  przemielonej i wymieszanej z wodą papki do 18 roku życia... :( 

Oprócz tego - jak już pisałam, usiłuję jak najlepiej gospodarować czasem, co wychodzi mi różnie, no i mogę Ci zareklamować kolejny cudowny  wynalazek, który okazał się bardzo przydatny. Podejrzewam, że to, czy  uznasz go za trafiony, czy nie, zależy głównie od tego, czy dzieci  karmisz słoiczkami, czy gotujesz im zupki. Ja gotuję, głównie dlatego,  że Pychu - koneser nie przepada za Gerberkami i innymi wynalazkami  przemysłu dzieciowego (Malutka odwrotnie, ale żeby sobie ułatwić życie,  staram się, żeby skład zupki jej podpasował, i wtedy łaskawie zjada;  najlepiej sprawdza się u nas dynia, jeżeli zupka zawiera dynię, to jest  tolerowana). No i jakiś czas temu kupiłam szybkowar. Początkowo jakoś  tak nie dogadywaliśmy się zbyt dobrze, ja i on, zastanawiałam się nawet  w cichości ducha, czy to w ogóle był dobry pomysł, ale w końcu  postanowiłam, że będę go używać "na czuja", czyli, wrzucam różne rzeczy  (głównie składniki zupek, czyli wszelakie warzywa oraz mięso), gotuję  całość tyle czasu, ile wynosi w instrukcji maksymalny czas gotowania dla  poszczególnych składników plus 3 minuty, no i mam zupę gotową, wystarczy  zmiksować. Ostatnio szybkowar przyplusował - wzięłam się za robienie  zapasu zupy dla dzieci około 15.30, mając większość składników w stanie  zamrożonym, a resztę w stanie surowym, i już o piątej miałam pełen gar  gotowego produktu, którym od razu nakarmiłam młodzież. Przypuszczam, że  bez szybkowara zeszłoby mi się ze dwa razy dłużej. Więc, jak Ci F.  wejdzie w etap zupek (a przypuszczam, że może być tak, że słoiczków za  bardzo nie będziesz mogła mu dawać?), to takie coś może się okazać i u  Was użyteczne... 

Z niewyspaniem usiłuję walczyć na różne sposoby. Najpierw wymyśliłam  sobie zimny poranny prysznic (bo nie wiem, jak Ty -ja, kiedy jestem  niewyspana, to zarazem mam tak, że jest mi permanentnie zimno!), no i  rzeczywiście przez resztę dnia jakby mniej się trzęsę, chyba zrobiłam  się trochę bardziej odporna na niskie temperatury. Oczywiście piję kawę,  już od dawna, nie bacząc na to, że karmię piersią (prawdę mówiąc nie  zauważyłam, żeby na dzieciach robiło to jakieś wrażenie). Najnowszy  patent - kominek zapachowy, stawiam sobie w pracy (do tej pory używałam  go do masażu dzieci, staram się im zawsze zapodać fajny aromacik - taki  podobno wyciszający, relaksujący i ogólnie dobry dla dzieci olejek  dostałam od koleżanki - kosmetyczki, miłośniczki naturalnych kosmetyków)  i produkuję rozmaite ożywcze w założeniu zapachy w nadziei, że mnie to  rozbudzi. Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego działa chociaż odrobinę  (reklamacja, którą dostałam w pracy, wskazywałaby, że raczej  niekoniecznie :(), ale też nie wiem, jak bym się czuła bez tego,  pocieszam się, że NA PEWNO znacznie gorzej :) 

Dodatkową zgryzotą są dla mnie kilogramy, których mi po ciąży zostało  około 10 w nadmiarze :( oczywiście nie mam kiedy z nimi walczyć,  podobnie, jak z bolącym kręgosłupem... ale niemrawo próbuję robić  cokolwiek. Ostatnio uległam nawet ogólnopolskiemu szałowi i usiłuję  zacząć biegać. Zdecydowałam się na to z kilku prostych powodów. Po  pierwsze, bieganie wymusza pobyt na świeżym powietrzu (a mam teorię, że  im bardziej sobie będę dotleniać mózg, tym mniej się będę czuła  niewyspana, patrz wyżej). Po drugie, w fazie początkowej zajmuje tylko  15 - 20 minut dziennie (na więcej doprawdy nie mam jakoś czasu). Po  trzecie, jakoś mi łatwiej zmobilizować się do aktywności poza domem, niż  w domu - może dlatego, że usiłuję uprawiać to bieganie bardzo wczesnym  rankiem, zanim ktokolwiek wstanie - dzieci jedzą pierwszy posiłek między  7.00 a 8.00, więc postanowiłam wstawać o 6.30 i BIEGAĆ; gdybym w tym  czasie np. ćwiczyła w domu przed telewizorem, to byłoby  niebezpieczeństwo, że kogoś obudzę, a tego przecież byśmy nie chcieli,  prawda? No właśnie. Na razie czuję się głównie zmęczona i połamana, ale  cały czas nie tracę nadziei, że pewnego dnia okaże się, że wysiłek  fizyczny jest cudowny, przyjemny oraz przynosi upragnione efekty. 

Ogólnie biorąc, morale mam chwilowo niezbyt wysokie i nie liczę na  szybką poprawę tego stanu, głównie ze względu na fakt, że mój mąż  wyjechał sobie właśnie ze starszą córką na narty, pozostawiając mnie z  dziećmi oraz z moją Mamą w charakterze pomocy. Oczywiście, przeżyję to  jakoś, no ale umówmy się, że się czuję jakby trochę pokrzywdzona.  Zwłaszcza, że dzieci ostatnio zaczynają bardzo dotkliwie gryźć przy  karmieniu (Malutka wyhodowała sobie jeden, na razie bardzo niewielki,  ale dziarski i ostry jak diabli ząbek), a poziom empatii okazywanej z  tego tytułu przez mojego męża uważam za skandalicznie niski. No cóż. 

Mam  nadzieję, że u Was przynajmniej jest dobrze, że się wspieracie nawzajem  i w ogóle, że nic się nie zmieniło (a jeśli zmieniło, to wyłącznie na  lepsze) od ostatnich Twoich komunikatów w temacie! Współczuję Ci ogromnie pokrzywki :( Ja mam alergię, odkąd pamiętam, jako  dziecko miałam skazę białkową, teraz - odkąd zaszłam w ciążę - nie  używam żadnych leków p/alergicznych, bo P. mi tego kategorycznie  zabronił... A Tobie żadne nie pomagają????? A jakich próbowałaś?? Daj  znać, może zapytam P., czy nie miał podobnych przypadków u siebie i  czy może z doświadczenia ze swoimi pacjentami cokolwiek polecić.... 

Napisz koniecznie, jak tam u Was - jak F., no i H. oczywiście  też??? Ja muszę już lecieć, bo dzisiaj mimo soboty kończę zlecenie  (miałam je zrobić w tygodniu i nie zdążyłam - niestety!), a tymczasem  dzieci wróciły z moją Mamą ze spaceru i pora karmienia nastała... będę  czekać jak zwykle z zapartym tchem na wieści od Was. Aha - Misie od  F. i H. są SUPER i zostały przyjęte do grona domowników, nasze  dzieci uśmiechają się do nich i przytulają, bo są takie milusińskie (nie  wykluczam, że kojarzą im się z naszymi kotami!) :) Ściskamy mocno!

19 lutego 2015

Hej, cieszę się bardzo, że wszystko doszło - postaram się wysyłać do Was mniejsze partie, a częściej, moje wielkoludy wyrastają ze wszystkiego w tempie zastraszającym (przy czym na wadze przybierają relatywnie mniej, niż "na wzroście", P. twierdzi, że będą bardzo wysocy i dlatego tak rosną - na miłość boską, po kim to?!?!???) Trzymam bardzo kciuki, żeby Wasz pobyt w szpitalu przynajmniej okazał się owocny, to znaczy, żeby F. się wreszcie zrobiło lepiej.... Nie masz pojęcia, jak mocno trzymam, i na pewno nie tylko ja.... o jednym jestem przekonana - że to, że tak wcześnie zaczęłaś F. rehabilitować, to na pewno wielki plus; wszędzie czytam, że przy najrozmaitszych zaburzeniach w wieku niemowlęcym, wczesna rehabilitacja jest absolutnie najważniejsza. 

A mnie wciągnęła czarna dziura  - kurczę, ja już ostatnio byłam chyba na ostatnich nogach, bo dało mi popalić karmienie piersią i ściąganie laktatorem. Teraz nastąpił pewien przełom, tzn. odważyłam się zrezygnować ze ściągania... już tak ze 3-4 dni nie ściągam, i patrzę podejrzliwie, co będzie, ale na razie dzieci jedzą z piersi 3 x dziennie i jakoś leci. To znaczy - raz jedzą rano bardzo porządnie (no w końcu po całej nocy trudno, żeby nie....), około pierwszej bardzo się rozglądają za butelką z kaszą, no i niechętnie, bo niechętnie, ale jednak zadowalają się cyckiem, a wieczorem MUSI być po wstępnym karmieniu piersią butla z kaszą i koniec! Inaczej jest dziki ryk, Armagedon i protest ogólny. Tak to na razie wygląda u nas.  Zobaczymy, co będzie dalej, nie mam na razie odwagi odpuścić całkiem, bo jestem alergik pełną gębą i jeśli karmienie piersią do roku może dzieci zabezpieczyć dodatkowo przed alergiami, to jeszcze się pomęczę. 

Póki co, Pychu nadal ma alergię na zwykłe mleko NAN (a nawet na NAN H.A. - sprawdzałam!), jedziemy na dokarmianiu Bebilonem Pepti (tu nie ma zmian skórnych), Malutka ma zmiany właściwie cały czas, ale niewielkie na tyle, że P. je bagatelizuje. A propos alergii - Ty pisałaś, że Cię dopadła okropna pokrzywka, otóż ja też od jakiegoś czasu mam non stop wszelkie objawy alergii - u mnie jest to pakiecik pt. katar sienny, swędzenie oraz łzawienie (to ostatnie próbowałam bezskutecznie leczyć jakiś czas jako zapalenie spojówek) no i duszności (bo u mnie alergia w pewnym momencie przeszła w astmę oskrzelową). Karmiąc, nie mogłam używać leków p/alergicznych, wczoraj dostałam pierwszy raz dyspensę na Zyrtec, który wzięłam, a następnie padłam bez życia, bo mnie uśpił.... ale na alergię pomógł.  Zresztą, wyobraź sobie, ja też mam Hashimoto, ale ono mi akurat nigdy nie dawało objawów alergicznych! Teraz "jadę" na Euthyroxie, 125 jednostek dziennie.  A w ogóle mam teorię, że te nasze (moja i Twoja) alergie mogą być wynikiem m.in. przemęczenia i pory roku, nie sądzisz? U mnie pewnie dodatkowo dowala karmienie.  Byłaś już u dermatologa? Co Ci zalecił? 

My tymczasem wchodzimy w fazę, która od początku przerażała mnie najbardziej - dzieci robią się mobilne, w ruch idą powoli zabezpieczenia rozmaite, zaślepki do kontaktów itd. Pychu ma szósty zmysł, którym bezbłędnie wykrywa przedmioty i urządzenia najbardziej niebezpieczne, i zawsze sunie nieomylnie w ich kierunku. Malutka jest bardziej zainteresowana próbami stawania i siadania, efekt jest taki, że co i rusz wali głową w podłogę po kolejnej nieudanej próbie, a my niestety mamy ogrzewanie podłogowe, a co za tym idzie - zero dywanów. Właśnie dzisiaj jadę do miasta rozejrzeć się za jakimś dywanikiem, na którym mogłaby ćwiczyć (na razie mam taki dywanik jeden i latam z nim z góry na dół w zależności od tego, gdzie akurat są dzieci, jest to dość upierdliwe). Maty edukacyjne mam, ale one na stałe trafiły do kojca.  W jedzeniu od jakiegoś czasu nie mamy natomiast specjalnych przełomów - tarte zupki, tarte owoce, chrupki kukurydziane, które są przebojem (ogromnej siły woli wymaga NIE dać dzieciom chrupek, kiedy się drą, ograniczając się wyłącznie do stałej pory dnia, kiedy mają prawo zjeść po chrupku albo po dwa!), od czasu do czasu kawałek chleba (ale Pychu jest tak łakomy, że chlebem niestety okrutnie się dławi!), kasze (chyba jedyna rzecz, którą uwielbiają bardziej niż chrupki), no, ostatnio zrobiłam im pulpety gotowane z mięsa mielonego i podałam razem z zupką, owszem, jedli aż miło - aha, a Tatuś dokarmia ich swoją genialną jajecznicą w sobotnie poranki.  

Zmieniliśmy też wózek (kupiłam używaną spacerówkę Teutonię za 1/5 ceny sklepowej, nowej nie kupiłabym w życiu za Chiny Ludowe!) - bo dla moich ponadnormatywnie rosnących bliźniąt spacerówki w dotychczasowym Freeestyle'u szybko się zrobiły ciasnawe, zwłaszcza ze śpiworkami, aczkolwiek uwielbiałam ten wózek i nadal twierdzę, że to był świetny wybór!  Na pewno w większości przypadków sprawdza się dużo dłużej, niż u nas! Co do Teutonii - uczucia mam mieszane, skubaniutka nie mieści nam się do bagażnika, a miałam na to wielką nadzieję :(, trochę jej buda opada pod własnym ciężarem, no i dzieci - w spacerówkach mają co prawda więcej miejsca, niż dotąd, ale też dużo lepszy dostęp do siebie nawzajem, co nieustająco skutkuje konfliktami. Chcąc ich uśpić w wózku, trzeba wkładać między nich poduszkę, inaczej natychmiast zaczynają się bić! Tak, niestety, jesteśmy już na tym etapie - zabieranie sobie nawzajem smoczków i zabawek, próby wydłubywania oczu, urywania nosów i uszu.... Oj, trzeba już mieć oczy dookoła głowy z nimi! 

Jeśli chodzi o mnie, to właśnie wyszły mi wszystkie dodatkowe skutki karmienia piersią (oraz zakończył się ostatecznie piękny etap ciążowy pt. "świetne włosy i cera"). Włosy mi nie wypadają, ale uporczywie robią wrażenie, jakby ich było trzy na krzyż i spływają smętnie znad uszu, cera zdecydowanie przestała być olśniewająca, wagę trzymam idealnie bez zmian (co byłoby cudowne, gdyby nie fakt, że jest to waga daleka od idealnej!).  W ramach zajmowania się sobą nadal uporczywie biegam i nadal jestem w stanie wygospodarować na to po piętnaście minut trzy razy w tygodniu!!!!!  No cóż.  Odpuściwszy ściąganie pokarmu, wczoraj i przedwczoraj położyłam się spać o 20.00, tuż po dzieciach, mam nadzieję, że jak już odrobinę odeśpię, to będę w stanie wstawać przed dziećmi, i może wtedy pobiegam albo poćwiczę. Przy czym "poćwiczę" wysuwa się stanowczo na pierwszy plan, ponieważ właśnie rąbnął mi kręgosłup :((( Prawie tak samo okropnie, jak w ciąży :((( W ciąży, w pierwszym trymestrze, leżałam na brzuchu DWA TYGODNIE a do łazienki chodziłam wyłącznie przy ścianach... teraz ograniczyłam się do jednego dnia takich objawów ekstremalnych, ale boli cały czas, już chyba trzeci tydzień - P. wysłał mnie na prześwietlenie, no i wiesz, jak to jest, prześwietlenie zrobiłam, a teraz od tygodnia nie mam czasu odebrać wyników!  Dzisiaj jadę i odbiorę w końcu, a potem może jakaś rehabilitacja albo co, zobaczymy.

 Kochana, kończę, bo robota czeka, skrócili mi termin jednego zlecenia o jeden dzień, więc muszę się dzisiaj sprężyć, a potem jechać w miasto na zakupy - trzymaj się cieplutko, wyśpij się, pisz co u Was, jak tylko będziesz miała chwilę - ja też już postaram się poprawić! Pozdrowienia dla Was wszystkich i same dobre myśli od nas!


Z listów do A. - część 13

20 listopada 2014
No to ja też na szybko... uch, powinnam się  kłaść już powoli, bo jutro mam pierwszych "poważnych" gości (poważnych, to znaczy, że, po pierwsze, będziemy ich podejmować całkiem sami we dwójkę bez żadnego wsparcia... do tej pory bywała u nas przy takich okazjach moja Mama i nie ukrywam, że robiło mi to szaloną różnicę! - po drugie, goście zostają na noc, po trzecie - przyjeżdżają z brzdącem 2,5 letnim, któremu trzeba będzie bez wątpienia non stop patrzeć na łapki, żeby któremuś z moich nie zechciał zrobić jakiejś krzywdy... więc módl się za mnie jutro albo przynajmniej pomyśl ciepło! :)) 

Moja droga, nawet jeśli to pieśń przyszłości - to jeśli tylko będziesz miała możliwość wyboru, nie kupuj 2 w 1!! Tylko zainwestuj w suszarkę oddzielnie. Ja mam porównanie, bo kiedy córka P. była jeszcze mała, a my mieszkaliśmy w czymś w rodzaju domku letniskowego na wsi, przerobionego z wiejskiej chałupki, z piecami kaflowymi i bez ani jednego normalnego grzejnika/ kaloryfera, wpadłam na pomysł, że kupię takie cudo, żeby dziecku móc na bieżąco prać i suszyć ubranka, kombinezony, spodnie itd., kiedy jest u nas i pójdziemy na przykład na wyprawę do lasu i się zabrudzi albo zamoczy.  Nie wiem, jaką ma Twoja siostra - ja mam takie 2 w 1 firmy LG, no i powiem Ci, że u mnie to się totalnie nie sprawdziło :( Ani ta pralka z butów nie wyrywa (dość szybko popsuły jej się niektóre funkcje), ani ta suszarka wydajna nawet nie jest.  Pralkę mam do dziś, mimo jej mankamentów, ale tej suszarki, co w niej jest, właściwie nigdy nie używałam - chyba, że w sytuacjach zupełnie awaryjnych, prądu to żre dużo, suszy kiepsko, pojemność ma niewielką... do niczego taki interes :( Jeśli tylko będziesz mogła, rety, nie wiem, odkładaj po 50 zł na miesiąc i zainwestuj koniec końców w samą suszarkę, jak już będziesz miała na nią miejsce? Weź pod uwagę jeszcze to, że one są teraz energooszczędne, a naprawdę masy rzeczy dzięki suszarce nie prasujesz, więc obstawiałabym,  że dzięki temu się oszczędza prąd. Nie wiem, jaką masz taryfę - u nas jest weekendowa, czyli tani prąd od 22.00 do 6.00 i przez dwie godziny w ciągu dnia (13.00 - 15.00 lub 15.00 - 17.00 w zależności od pory roku) oraz całe soboty i niedziele; "tani" oznacza naprawdę BARDZO tani (ale to pewnie zależy od tego, co oferuje Twój operator). Ja urządzam więc wielkie pranio-suszenia w weekendy (pralka i suszarka chodzą wtedy praktycznie na okrągło), a w tygodniu staram się wrzucić pranie np. wieczorem o 22.00, a potem przerzucam do suszarki następnego dnia w ciągu tych tanich dwóch godzin... i koszt zużycia prądu na operację pt. "pranie, suszenie, prasowanie" ograniczam tym samym do naprawdę absolutnego minimum. 

Z całej siły trzymam kciuki za poduszkę, żeby się sprawdziła! Jakby co, kombinuj z ustawieniami - moi, mam wrażenie, do pewnego momentu nie lubili także, kiedy poduszka była za ciepła - teraz, jak są starsi, wydaje mi się, że przestało im to chyba przeszkadzać, ale dawniej denerwowali się okropnie oboje, jak ich poduszka zbyt energicznie grzała po pleckach :) Więc na to też zwróć uwagę :) 

Kochana, obiady.... ja też ich nie gotuję właściwie. U mnie akurat wygląda to tak, że P. się non stop odchudza (kiedyś był, powiedzmy to sobie wprost, gruby, potem schudł 25 kilo - ja równolegle do niego 15, bo się razem odchudzaliśmy - no i teraz trzyma wagę raczej stabilnie, ale musi się pilnować i ograniczać z jedzeniem!), ja po ciąży znowu też, więc gotujemy głównie, kiedy przyjeżdża M., no bo dziecku obiad trzeba jednak dać. Ja też mam takie poczucie, że powinnam usystematyzować nasze odżywianie, głównie dlatego, że jak dzieci podrosną i zaczną jeść wszystko to, co my, to powinny być od razu przyzwyczajane do racjonalnego jadłospisu... ale póki co snuję sobie tylko takie teorie, na praktykę też nie mam czasu. Mam wrażenie, że dzieci im starsze, tym są bardziej absorbujące, naprawdę.... 

A w ogóle zdaje mi się, że u mnie jest niemal identycznie tak samo, jak u Ciebie. Pychu najchętniej gromadziłby wokół siebie cały dwór - dzisiaj siedziałyśmy nad jego matą edukacyjną we trzy - ja, moja mama oraz niania, i dziecko bawiło się idealnie grzecznie, cichutko i spokojnie, rozdając uśmiechy! A gdybyśmy spróbowały sobie pójść na chwilę, po dwóch minutach byłby ryk!  Malutka jest dużo spokojniejsza, wyluzowana, dużo więcej śpi, jest bardzo pogodna i kontaktowa, a przy tym rozwija się ładnie - Pyś robi wokół siebie MNÓSTWO szumu, jest bardzo żywy i absorbujący i przez to na pierwszy rzut oka robi wrażenie takiego strasznie "hop do przodu" bystrzaka - a w rzeczywistości to Malutka pierwsza zaczęła się przewracać na brzuszek, próbuje siadać itd. W dodatku Pyś zrobił się potwornie ruchliwy - przy czym nie chodzi mi tu o rozwój ruchowy, tylko o ruchliwość jako taką - pręży się, wygina, wykonuje mnóstwo gestów nie tylko niepotrzebnych, ale też kompletnie dla mnie nieprzewidywalnych, coraz częściej boję się, że mi skądś spadnie, wyrwie się, poleci.... dlatego też z karmieniem piersią za chwilę będę miała duuuży problem, bo przy takim rozbisurmanionym stworzeniu, jak Pyś, wspólne z siostrą przebywanie na poduszce do karmienia staje się powoli zbyt niebezpieczne i po prostu zbyt trudne - dzieci przeszkadzają sobie nawzajem z dnia na dzień coraz bardziej! Jak ja wytrzymam jeszcze ponad 7 miesięcy tego cyrku na kółkach, jakim jest karmienie ich piersią, to naprawdę nie mam chwilowo pojęcia.... :) 

No tak, tak. Ja też karmię oboje kaszką z butelki dokładnie z tego samego powodu, co Ty - gdybym miała karmić ich łyżeczkami, to po pierwsze musiałabym naprawdę chyba nie mieć NIC innego do roboty, a po drugie - oszalałabym od tego wrzasku, bo moi, karmieni łyżeczkami równolegle, OBOJE uważają, że robię to zbyt wolno! :) Co do odliczania 2 miesięcy - zapytałam właśnie mojego P., co on o tym myśli (jak może pamiętasz, on jest lekarzem rodzinnym, naprawdę najlepszym, jakiego znam, wiem, jestem nieobiektywna, ale on jest naprawdę w porządku!). No i on twierdzi, że na tym etapie jeszcze by na Twoim miejscu odliczał. A w ogóle, to ja mlekiem modyfikowanym też dokarmiam, bo swojego by mi nie wystarczyło na tę moją żertą jak nie wiem co dwójkę... u mnie teraz wygląda to tak, że z samego rana karmię piersią, potem o dziesiątej - jedenastej bachorki dostają kaszkę z dodatkiem ewentualnie banana (zwłaszcza Pyś, bo jego kaszka jest niestety na wodzie), potem znowu piersią około 13.00 - 14.00, później jeszcze raz tak piąta - szósta po południu, ale już z dolewką modyfikowanego, potem jakieś warzywko - marchewka, ostatnio ziemniak, testowaliśmy też buraczki, ale nikt nie padł z zachwytu; potem, wieczorem o ósmej, jeszcze raz pierś plus dolewka modyfikowanego.  

Glutenu na razie nie dajemy - Malutka spożywa kaszkę zwykłą ryżową (kupiłam taką "bez dodatku cukru", ale P. porównał zawartość cukrów wszelakich w tej oraz w kupionej wcześniej "oficjalnie" dosładzanej i stwierdził, że nie ma różnicy!), waniliową albo bananową, a Pychu dostaje tzw. "bezmleczną bezglutenową", bodajże Minima się to nazywa. Przypuszczam, że mogłabyś spokojnie spróbować karmić tym F.?   Marchewkę Pyś jest uprzejmy spożywać łyżeczką, bo tak mu najbardziej smakuje, a Malutka dostaje w butli, ale ona ogólnie warzywa zaledwie łaskawie toleruje. Pyś lubi te tam marchewki i ziemniaczki dużo bardziej. Wszystko miksuję blenderem, kleików nie dodaję (chociaż pomysł wydaje mi się niegłupi, czytałam o tym w jakichś przepisach na dania dla niemowląt). Ogólnie powiem Ci tak: czekam cierpliwie, aż Małe będą gotowe na jedzenie stałych pokarmów... a jak będą, mam zamiar założyć im przeciwpancerne śliniaczki, obłożyć kuchnię i siebie gazetami i heja - niech sobie grzebią paluchami w talerzach i wyjadają, co zechcą, byle szybko nauczyli się pożywiać sami!  Czytałam, że dziecko jest gotowe na jedzenie stałych pokarmów wtedy, kiedy.... po raz pierwszy je sobie samo bierze i zjada. Wbrew pozorom następuje to podobno zanim urosną zęby, dziecko jest w stanie rozdrobnić pokarm dziąsłami, zjeść i nie udławić się... więc planuję co jakiś czas (za jakiś czas oczywiście!) podtykać im pod nos kawałki różnych potraw i patrzeć, co będzie... A jak zaczną jeść sami, to życie stanie się łatwiejsze...:) Mam nadzieję :) 

Uch, mogłabym tak siedzieć i napawać się ciszą jeszcze przez wiele godzin, ale muszę iść spać, bo jutro od rana przygotowania do wizyty gości trzeba będzie rozpocząć.... Trzymaj się ciepło i daj znać, jak poduszka przyjdzie, czy się sprawdziła!

24 grudnia 2014

Kochani! Bardzo, bardzo dziękuję w imieniu Pysia i Malutkiej za piękną, puszystą niespodziankę :) Misięta już czekają, żeby jutro zasiąść godnie pod choinką (na razie biedactwa nie mają gdzie, bo choinka jeszcze nie obsadzona!) :) Przecudne są :) Naprawdę bardzo Wam serdecznie dziękujemy :) Z okazji Świąt życzymy Wam przede wszystkim ZDROWIA, zdrowia, bardzo dużo zdrowia! Uśmiechu i radości na co dzień. Dużo miłości!  Niech Was szerokim, wielkim łukiem omija wszystko to, co złe, niech Wam się przydarza wyłącznie to, dobre!

Pozdrawiamy Was bardzo serdecznie! 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Z listów do A. - część 12

11 listopada 2014

Dobrze, że napisałaś, bo ja dzisiaj remanent w ciuchach robiłam właśnie  - mam szczerą nadzieję, że uda mi się jeszcze przed końcem tygodnia  zmontować jakąś paczkę dla Was. W wolnej chwili daj mi jeszcze tylko  znać, jak Twoje dzieci ustosunkowują się do śpiworków, takich do spania  na noc? Moje ich nienawidzą szczerze i okrutnie i w związku z tym mam na  zbyciu. 

A co do wózka - kurczę, faktycznie jakoś ciasno się robi :/ na zimę  chyba trzeba będzie wyciągnąć spacerówki, zresztą, nie wiem, jak Twoi -  ale u nas też gondolki są coraz mniej cenione przez pasażerów, bo słabo  z nich widać. Kiedyś moje dzieci na spacerach zasypiały martwym bykiem,  teraz nie dość, że łypią, to jeszcze zdarza im się protestować, że budka  podniesiona i nudy dookoła.... więc podejrzewam, ze jak się  przesiądziemy do spacerówek, to może ten problem się rozwiąże - tylko  pewnie jakieś śpiworki wózkowe solidniejsze trzeba będzie znaleźć na  zimę do spacerówek.... Jeśli Ty masz Freestyle, ten sam model co ja, to  masz też spacerówki do niego, dobrze zgaduję? 

Ech, życzę z całego serca F., żeby przeszedł czym prędzej do  frakcji tłustawych! Jeśli tylko to będzie znaczyło, że ze zdrowiem  wychodzi na prostą... Słuchaj, a czy Ty jesteś w ogóle z małymi całkiem  sama, bez żadnej pomocy na co dzień?? Nie wyobrażam sobie w takim razie,  jak właściwie sobie radzisz, słowo daję, jesteś chyba najdzielniejszą  istotą, jaką znam! 

Co do nerwowości - u nas Pyś był nerwowy bardzo,  kiedy był malutki, teraz też do spokojnych nie należy, ale mam wrażenie,  że mu się trochę wyrównało.... Chyba pisałam Ci kiedyś, że ja w ramach  uspokajania go wymyśliłam masaże dla obojga. Wzięło się to stąd, że od  małego kąpiemy dzieci nie codziennie, tylko co drugi dzień, no i te  masaże to miały być tak na relaks, zamiast kąpieli w te dni, kiedy  ablucji wieczornych nie było. Miałam nadzieję, że dzięki temu będą  lepiej spać. Wydaje mi się, że pomogło, i że między innymi dzięki temu  Pychu trochę się wyluzował... Oczywiście, głowy nie dam, może to  przypadek albo tylko moje myślenie życzeniowe albo co... Pewnie myślisz  sobie, że oszalałam, namawiam Cię jeszcze na masaże, a Ty pewno nie masz  kiedy usiąść na chwilę... ale tak naprawdę, to w sumie można sobie  samodzielnie zadecydować, kiedy robić a kiedy nie (ja w tej chwili już  nie masuję ich co drugi dzień, bo nie mam na to czasu ani siły, ale raz  na parę dni się staram), no i ile taki masaż ma trwać (jeśli jestem  mocno zajęta albo zmęczona, to ograniczam się nawet do 10-15 minut na  dziecko, lepsze to, niż nic!). Włączam relaksującą muzyczkę,  zapalam kominek taki z olejkiem eterycznym relaksującym, do masowania  używam olejku brzoskwiniowego (albo kokosowego, albo w ogóle zwykłej  oliwki dla dzieci). Kiedyś cudowałam i podgrzewałam olejek w buteleczce  w podgrzewaczu do dzieciowych butelek, ale od dość dawna mam to w nosie  - wystarczy mocno rozetrzeć w dłoniach, żeby zyskał odpowiednią  temperaturę! Ponieważ u nas nie jest jakoś bardzo ciepło, rozbieram małe  do masażu i układam na poduszce elektrycznej, włączonej na 1-2 kreski i  przykrytej pieluszką. Teraz już nie widzę takiej różnicy, ale jak  zaczynałam, dałabym sobie rękę uciąć, że po takim masażu Pyś spał dużo  spokojniej. No więc chyba mogę powiedzieć, że u nas ta metoda raczej się  sprawdziła... 

No cóż, idę powoli spać, bo faktycznie przydałoby się trochę  zregenerować... moje dzieci co prawda chodzą spać prześlicznie o  dziewiątej i śpią twardo zwykle tak do pierwszej - drugiej w nocy (potem  bywa różnie), ale pechowo ja akurat nie mogę spać od tej dziewiątej do  drugiej z nimi, bo muszę ściągać pokarm około północy - bałabym się tego  nie robić, żeby nie stracić laktacji... bo, niestety, Pyś ma alergię,  no i stwierdziłam, że spróbuję karmić piersią oboje do roku...  zobaczymy, czy to się uda, ale próbować będę, bo P. twierdzi, że  ścisła dieta wyprowadza ponad 90% dzieci z alergii w ciągu pierwszego  roku życia. Oczywiście, dodatkowo jestem też na diecie ja - nie jem  produktów mlecznych tudzież innych mocno uczulających (czyli ograniczam  jajka, nie jem czekolady itd.). Prawdę mówiąc, na razie nie potrafię  sobie wyobrazić, jakie cudowne życie będę miała, jak to karmienie  piersią się skończy.... a tymczasem żegnam się powoli z jednoczesnym  karmieniem mojej dwójeczki, bo dwójeczka robi się coraz większa, nie  mieści się na poduszce do karmienia i w dodatku przeszkadza sobie  nawzajem w trakcie jedzenia coraz wybitniej...Więc już za chwilę będę  musiała karmić ich po kolei, co niewątpliwie zajmie dwa razy więcej  czasu, wolę na razie nie myśleć, jak to będzie wyglądało!.... 

Rozpisałam się okropnie - ech, idę ściągać i spać, trzymaj się! Aż mi  głupio nalegać, żebyś pisała, bo nie masz pewnie wolnej chwili dla  siebie... ale jak będziesz mogła, to od czasu do czasu dawaj sygnał, co  u Was, bo - nie ukrywam - ja się tu będę niepokoić cokolwiek.... Trzymaj się dzielnie jak dotąd! No i nadal Ci życzę, żeby ten spokój Cię  nie opuszczał, mimo wszystko, a dzieciom żeby się udzielał!

13 listopada 2014

A., ja na bardzo szybciutko, bo robota w pięty mnie gryzie (zlecenie mam na dzisiaj, a niania ma wolne, moja Mama siedzi dziś z Małymi w związku z tym, więc się muszę streścić... aczkolwiek zdarzało mi się już pracować i kończyć zlecenie, kiedy byłam z nimi sama, zastanawiam się teraz, jak to zrobiłam, widocznie w stresie człowiek może wszystko!).  Powiem tak: Kochana, zrób co tylko zdołasz, żeby zaopatrzyć się w, uwaga uwaga, niestety, mega wydatek, ale będziesz go błogosławić: SUSZARKĘ DO UBRAŃ. Ja wyczytałam jeszcze przed porodem na forum bliźniąt, że matki wynoszą to urządzenie pod niebiosa, twierdzą, że jest - przy kilkorgu dzieciach w domu - drugim najważniejszym urządzeniem po zmywarce, i ja się w 200 % z nimi zgadzam. Ciuchy wyprane strzepujesz, wrzucasz do suszarki, po wyjęciu składasz jeszcze ciepłe.... oprócz koszul męskich NIC wyjętego ze zmywarki nie wymaga prasowania!!!!  Odpada Ci poza tym wieszanie i ściąganie po wysuszeniu, to naprawdę ułatwia życie! Jeśli tylko możesz, to spraw sobie taką suszarkę. Jeśli się nie da inaczej, to weźcie na raty! Naprawdę warto w Twojej sytuacji.  Ja kiedyś myślałam, że suszarka wymaga podłączenia do systemu wentylacji i zrezygnowałam z niej, bo u nas nie było takiej możliwości - ale potem wyczytałam, że już nie wymaga, suszarka ma własny system kondensacji i co kilka suszeń po prostu wylewa się wodę ze specjalnego pojemnika, a sama suszarka może sobie stać zupełnie gdziekolwiek! Co więcej - jest tak lekka, że (jeśli masz taką możliwość oczywiście) można też na specjalnych wysięgnikach zamontować ją nad pralką! 

Mój P. miał w pewnym momencie taki pomysł, że mi zrobi jakiś prezent z okazji urodzenia bliźniąt, coś przebąkiwał o złotej biżuterii (he he, zamiast tego w końcu niechcący zgubił moją obrączkę i pierścionek zaręczynowy, kiedy byłam w szpitalu, wcześniej je odłożyłam i nie nosiłam bo mi palce spuchły, no i nie znalazły się!), a ja twardo upierałam się, że nic nie chcę, tylko suszarkę. No i się ugiął w końcu, a ja do tej pory uważam, że to była najmądrzejsza rzecz, jaką mogliśmy kupić!  

A druga sprawa - mały wydatek, przy moich ułatwiający życie bardzo. Jak Ci pisałam, do masażu kładę moich małych na elektrycznej poduszce.  Wymyśliłam ten patent i jestem z siebie strasznie dumna, bo moje dzieci TEŻ nienawidzą, kiedy jest im zimno po kąpieli. Dlatego przed rozebraniem do kąpieli przygotowuję poduszkę, podgrzewam ją, rozścielam na wierzchu pieluszkę - i dziecko wytarte kładę od razu na nagrzaną poduszkę! Malutka zawsze po kąpieli darła się wniebogłosy, że jej zimno, Pyś też nie lubi zmiany temperatury - wyobraź sobie, że po przerzuceniu na poduszkę natychmiast cichną, nawet, jeśli przed chwilą się darli, bo podczas wycierania ręcznikiem odsłoniła się na chwilę (i marzła!) ręka albo noga... Przypuszczam, że F., jeśli dostaje spazmów, mogłabyś kłaść na tej poduszce także do rozbierania, potem przerzucać do wanienki, potem znowu z powrotem na poduszkę  - słowo Ci daję, na moich ta poduszka działa jak magiczna różdżka po prostu! A taką, jak moja, można na Allegro kupić za niecałe 40 zł - ja swoją zresztą kupiłam parę lat temu, bo też jestem zmarźluch, i pocieszałam się nią od czasu do czasu w wyjątkowo zimne wieczory, poducha przeszła u nas na pełen etat dopiero po urodzeniu dzieci, kiedy skończyło się lato!  

Z karmieniem piersią, to wiesz - po prostu uważam, że nie ma za bardzo wyjścia - widzę efekty, kiedy jesteśmy z Pychem na diecie (wysypka bardzo blednie, chociaż właściwie nigdy całkiem nie znika), a ja jestem alergik od zawsze i wiem, jaka to przyjemność, więc staję na uszach, żeby zapewnić Pysiowi jak najwyższe prawdopodobieństwo, że się tego upierdlistwa pozbędzie....  Chociaż prawdę mówiąc, wizja kolejnych 7-8 miesięcy z dziećmi przy cycku napawa mnie pewną grozą. Ale czas leci szybko!... Więc i to pewnie zleci!.... 

Podziwiam Cię ogromnie, że wyregulowałaś swoich, bo wiem, jak to ciężko.... u mnie także zasypiają około 21.00 - pociesz się, że kiedy F. nadrobi z wagą, przestanie się budzić w nocy na karmienia i wtedy dopiero to wyregulowanie zacznie Ci procentować możliwością przespania błogo całej nocy!... Fakt, że u mnie wieczory też są upiorne, ostatnia godzina przed ostatnim karmieniem to jest jakiś kosmos - zastanawiałam się nawet, czy nie próbować o tę godzinę wcześniej kłaść ich spać, ale to jakoś tajemniczo nie wychodzi, nie wiem, dlaczego...  

Gratulacje i pozdrowienia dla siostry! :) Tak sobie cichutko myślę, że jedno dziecko to chyba czysta rozkosz macierzyństwa :) Po pierwsze, możesz spać wtedy, kiedy to robi Twoje dziecko (nie ma drugiego, które w tym czasie by NIE spało, no nie?) - i nie masz nieustającego dylematu, do którego podejść, które wziąć na ręce, które najpierw przewinąć, itd., itd., znanego chyba wszystkim rodzicom, a zwłaszcza matkom bliźniąt.... :)  Poza tym, oczywiście, nieustająco podziwiam Cię,. że sobie radzisz z Małymi mimo choroby F. i jesteś dzielna, nie tracisz ducha, nie popadasz w czarną rozpacz i w ogóle, twarda z Ciebie babka - stałaś się dla mnie, prawdę mówiąc, czymś w rodzaju punktu odniesienia. Jak mi narzeka ktoś, kto ma zdrowe dzieci i właściwie żadnych większych problemów (poza takimi, że np. dzieci kataru dostały, albo pracy jest dużo, albo niania się stawia, czy coś), to sobie myślę o Tobie i o tej pogodzie ducha, która, moim zdaniem, mimo wszystko gdzieś tam przebija z Twoich maili i o tym, że w takiej sytuacji Ty NADAL potrafisz docenić, że masz dwójkę super dzieciaków.... chyba zrobię się mało tolerancyjna wobec narzekających na pierdoły...  

A co do zasypiania z F. - ja już nie raz przekonałam się, że lepiej słuchać własnego instynktu, niż upierać się na "książkowe" wychowywanie. U nas na przykład jest tak, że Pychu został fanem jedzenia łyżeczką. Ku naszemu śmiertelnemu zdumieniu, na widok łyżeczki otwiera szeroko buzię, po czym zjada zawartość, mlaszcząc smakowicie. Malutka natomiast od początku po kilku łyżeczkach czegokolwiek, każdy posiłek oblewa rzęsiście łzami. Początkowo błędnie to interpretowałam, że jej nie smakuje.... po czym okazało się, że każdy posiłek rozrzedzony i podany w butelce, zamiast łyżeczki, jest zjadany bez protestów (no dobra, marchewka również bez entuzjazmu, ale jednak!).  No więc stwierdziłam, że chrzanię to serdecznie, nie będę dziecka siłą przestawiać na łyżeczkę - teraz podobno są takie wytyczne, żeby w ogóle kaszkami i innymi maziami karmić TYLKO łyżeczką, a ja mam to w nosie. Niech sobie dziecko je, jak chce.... jakoś nie wierzę, że do dorosłości będzie WOLAŁA z butelki!....  :)  

No, to mi wyszło szybciutko i w ogóle zwięźle!!! Pozdrawiam Cię gorąco! Trzymajcie się,


czwartek, 2 kwietnia 2015

Z listów do A. - część 11

27 sierpnia 2014
O rety :( Jesteś moją bohaterką, słowo! Ja ostatnio też w kociokwiku, do  tego stopnia, że rzeczy do Was jeszcze nie wysłałam, P. je wozi w  samochodzie... zmobilizuję się najdalej jutro, przysięgam! Miałam teraz  ciąg wizyt rodzinnych, z jednej strony niby fajnie, bo wszyscy  oczywiście zabawiają dzieci, no, ale do czasu, a potem, kiedy je trzeba  położyć spać, dzieci są rozbudzone, rozbawione i ni cholery zasnąć nie  chcą :( no i roboty jednak przy gościach parę razy więcej, a nie  mniej... marzę o tym, żeby wreszcie mieć chociaż tydzień z dziećmi i z  P. tylko, na spokojnie, bez elementów rozpraszających, wprowadzić  im własne zwyczaje, jakieś ramy stworzyć albo co... na razie mam  uczucie, że tkwię w chaosie, niestety, i dopóki wszyscy dookoła nie  znikną z horyzontu, to tego nie ogarnę! Kurczę, nie mogę teraz długo  pisać, ale to Ci MUSZĘ napisać: P. pacjentka poleciła nam urządzonko,  które zwie się "KATAREK PLUS". Jest to odciągacz katarku dla maluchów  0+, który podłącza się - nie, NIE żartuję - do odkurzacza.  Przetestowałam. To działa! Dzieci wyją najwyżej pół sekundy, po  wyłączeniu odkurzacza są przyjemnie zdziwione, że nos wolny i łatwiej  oddychać. Ja też myślałam, że to dowcip, ale nie. Urządzenie jest na  Allegro za 49 zł (wersja lepsza, model PLUS, który można rozkładać do  mycia). Napiszę porządniej, jak tylko zdołam, na razie biegnę sprzątać po  gościach (dzisiaj wyjechali... w piątek wracają... uff) i oporządzać  dzieci, bo się obudziły! Uściski i buziaki dla Was!

19 września 2014

No, cześć! Co tam u Was???? Stuknij chociaż ze dwa słówka, żebym wiedziała, że wszystko w porządku.  U nas zanosi się na JEDNĄ WIELKĄ ZMIANĘ. Tfu, przez lewe ramię i w nieodmalowane drewno, żeby nie zapeszyć, ale wygląda na to, że .... chyba.... obym się nie myliła.... moje dzieci będą niebawem przesypiały noce. To, co jeszcze niedawno wydawało się absolutnie niemożliwe, teraz stało się całkiem realne. 

 A jak to się stało? Prawdę mówiąc, odwrotnie, niż bym się spodziewała!... Do pewnego momentu usiłowałam z dziećmi walczyć, a przesypianie nocy - wymusić. Dzieci tymczasem walczyły ze mną, nie akceptując narzucanego im odgórnie harmonogramu.  Wyglądało to tak: ja usiłowałam maksymalnie opóźnić ostatnie karmienie, żeby dzieci nie budziły się wcześniej, niż rano, a dzieci usiłowały zapaść w sen jak najwcześniej, żeby następnie obudzić się na karmienie między drugą a czwartą.... Apogeum osiągnęliśmy dokładnie tydzień temu. Ja się uparłam (po raz kolejny!) i wybudziłam ich na karmienie o pierwszej w nocy w nadziei, że dzięki temu pośpią do rana.... Bunt na pokładzie, jaki w ten sposób wywołałam, przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Przez resztę nocy budzili się jak w zegarku CO TRZY GODZINY, dzikim wrzaskiem wymuszając karmienie, a rano oboje byli przeżarci, nadęci i niezadowoleni z życia... od tamtej pory powiedziałam sobie "dość". Trudno, stwierdziłam, jeśli chcą spać od dziewiątej wieczorem do trzeciej w nocy, to ja się dostosuję, najwyżej będę spać w tym czasie razem z nimi, jakoś wytrzymam - kiedyś przecież zrezygnują z siedmiu karmień na dobę. Ku mojemu śmiertelnemu zdumieniu, kiedy odpuściłam, okazało się, że dzieci z własnej woli powolutku rezygnują z tego nieszczęsnego karmienia o trzeciej.... a przesypianie nocy do szóstej rano staje się już niemal regułą! 

A zatem - jeśli Twoi w nocy spać nie chcą, to nie trać ducha i wypróbuj moją metodę! Ja wcześniej kombinowałam różnie, przeciągałam właśnie to ostatnie karmienie, karmiłam ich wieczorami częściej - co 2 godziny - zgodnie z zaleceniami "Zaklinaczki dzieci", i zawsze przynosiło to skutki negatywne.  Okazało się, że najlepiej zaufać dzieciom i pozwolić im jeść tak, jak chcą.... Tego, zaiste, nie przewidziałam. A jeśli Twoi od razu nie zechcą zrezygnować (zakładam, że pewnie nadal w nocy jadają?) to się nie przejmuj - prędzej czy później powinni sami uznać, że mniejsza liczba karmień wystarczy. U moich to się zbiegło w czasie z nadrobieniem masy ciała - Pyś nadrobił szybciej i jest już większy od Malutkiej, chociaż  urodził się mniejszy, i szybciej zaczął przesypiać noce. Malutka, obecnie trochę od niego mniejsza i drobniejsza, broniła się dłużej. Tym niemniej - zdaje się, że po prostu przychodzi taki moment, kiedy dziecko przestaje potrzebować tych karmień co 3 godziny - a w przypadku wcześniaków, mam wrażenie, że to wtedy, kiedy już w miarę "nadrobią straty" do rówieśników. Tak przynajmniej było u nas... 

Aj, kończę na razie, bo muszę wracać do pracy - bo zaczęłam po troszku pracować, korzystając z uprzejmości dzieci w ustalaniu rytmu dobowego... o czym w następnym mailu. No, ale daj znać, choćby króciutko, czy u Was wszytko OK, bo dawno się nie odzywałaś... jak F.???? Zdrówka dla Was wszystkich, a dla niego przede wszystkim! Trzymajcie się cieplutko! 

środa, 1 kwietnia 2015

Z listów do A. - część 10

 
8 sierpnia 2014

Wreszcie sprężyłam się i odpowiadam!! :) Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze, chociaż przypuszczam, że masz w domu niezły kociokwik przy dwójeczce, no nie??? Teraz rozumiem Dobre Rady Krewnych i Znajomych Królika pt. "korzystaj z pomocy, kiedy tylko nadarza się okazja"....  Wiesz, ja sobie radzę sama tylko wtedy, kiedy muszę, a muszę - kiedy akurat moja Mama odpoczywa od nas ;) u siebie w domu (przyjeżdża nadal i przez czas dłuższy na pewno będzie przyjeżdżać jeszcze do nas na parę dni albo dłużej co 2 tygodnie, tak jesteśmy z Nią umówieni, żebyśmy mogli trochę odespać, póki maluchy budzą się co 3-4 h na karmienie, i od czasu do czasu też pojechać gdzieś razem i załatwić swoje sprawy). Z reguły jestem z dziećmi sama nie dłużej niż, powiedzmy, do maksymalnie 7-8 godzin łącznie w ciągu dnia, kiedy mój mąż jest w pracy, albo na wizytach domowych, albo w sklepie, albo idzie popływać w pobliskim zalewie, żeby nie zwariować :)  Fakt, że jest to trochę męczące, ale da się wytrzymać. Co prawda moje dzieci w ciągu dnia sypiają coraz mniej (ale to mnie w sumie cieszy, bo do pewnego momentu Malutka spała naprawdę BARDZO dużo i miałam takie wrażenie, że ona przesypia ten czas, kiedy Pyś się rozwija! :) A teraz to się jakoś wyrównało w miarę, uff), ale za to powolutku wydłużają im się przerwy nocne między karmieniami - dobijamy do 4-5 godzin i mam ogromną nadzieję, że za czas jakiś w ogóle przestaną się budzić w środku nocy.... No, ale - cierpliwości.

Jak dla mnie, to Ty jesteś bohaterką,  że ogarniasz teraz dwójkę, w tym F. ze stomią, w dodatku oboje karmionych butelkami... Szczerze powiedziawszy, mnie jest łatwiej karmić piersią, niż butelką, bo piersią mogę zatkać oba moje pyszczki naraz. Mam bajerancką poduchę do karmienia i jak ich przystawiam razem, to jestem w stanie nawet czasami książkę chwilę poczytać (!!!)  - no, nie zawsze, bo czasami jedno jest wkurzone, albo dwoje, łapią pierś i wypuszczają, i awanturują się przy tym okropnie (no, Malutka dużo mniej, bo ona jest niespotykanie spokojną osobą, ale Pyś nadrabia za to za oboje). A  z butelkami to sama wiesz, jak jest - trzeba przygotować mleczko, z reguły ja się z tym spóźniam, więc towarzyszy mi akompaniament drących się z głodu Paszczaków, potem karmić razem za bardzo też się nie da, bo mlekiem z butelki - moi przynajmniej - bardziej się zachłystują i częściej ich trzeba odbijać, i czasami jak próbuję ich butelkami karmić jednocześnie, kiedy krzyczą, że są okropnie głodni, żałuję, że nie mam ośmiu rąk... no i sterylizowanie tych butelek itd. itp.  Mnie się czasami udaje nakarmić TYLKO z piersi i wtedy mam w ogóle - relatywnie - święty spokój.  Fakt, że trwa to potwornie długo, bo przy piersi dzieci najchętniej zasypiają, no ale przynajmniej nie muszę się obtykać z butelkami...

O rany, znowu któreś wyje, co prawda P., M. i moja Mama są na miejscu, ale zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że i ja się powinnam dziećmi zainteresować, więc lecę póki co, a jak będę miała chwilę, postaram się pisać dalej... Mam nadzieję, że F. udało Wam się już odchuchać, a jak H.? Czy Wasze dzieci widzą się nawzajem (skoro łapali się za ręce przez sen)? Moi nadal się dość konsekwentnie ignorują (Malutka czasami przygląda się Pysiowi badawczo w czasie wspólnego karmienia piersią, jakby się zastanawiała, co to za jeden, ten przy drugim cycku :)) No tak, coś sklamrzy, obstawiam Pysia, który ma kolejny napad wilczego apetytu i jak zwykle nie chce spać! Trzymajcie się cieplutko i dzielnie! PS Napisz mi, jakie wymiary mają w tej chwili Twoje dzieci i jakie noszą rozmiary? Bo moi wyrastają z ciuchów w takim tempie, że już pewnie moglibyśmy odstąpić Wam kolejną porcję!

20 sierpnia 2014

Och, jak ja Cię rozumiem! .... Moja Mama wyjechała w niedzielę wieczorem i od tego czasu usiłujemy znowu ogarnąć rzeczywistość we czwórkę... co oznacza "we trójkę" w godzinach, kiedy P. jest w pracy. Desperackie wysiłki, żeby wyeliminować małym jeden posiłek w ciągu nocy, spełzają jak dotąd na niczym. Każda noc jest inna, ale jedzenia domagają się konsekwentnie ;) co trzy godziny albo niewiele rzadziej. Wczoraj nakarmiliśmy "pod korek" o północy, położyliśmy się spać, zmrole obudziły się z wrzaskiem już przed trzecią.... udałam głupią- błyskawicznie przewinęłam, najpierw jedno, potem drugie, zatkałam paszczęki smoczkami, owinęłam kocykami i udałam się do własnego łóżka. Nie byli zachwyceni, złorzeczyli sobie po cichu każde w swoim łóżeczku - ale przetrzymałam ich w ten sposób do w pół do piątej, co uważałabym za pewien sukces, gdyby nie świadomość, że dzisiaj oto mamy nowy dzień i kto wie, co on (a także noc, która po nim nastąpi) przyniesie....

Ogólnie u nas też jest tak, że Księżniczka Malutencja w porównaniu z bratem jest istotą cichą i bezwonną (no, z tym ostatnim różnie bywa!), ale ... ALE!... niech tylko Pychu wpadnie w dobry humor, leży sobie i gaworzy – Malutka natychmiast uznaje, że czas przejąć pałeczkę, i zaczyna wyć :) Nie wiem, jakim cudem się dogadują, ale mam wrażenie, że ustalili to już w życiu płodowym :) System działa niezawodnie :)  

W dodatku ostatnio w domu wszytko nam się sypie -w ciągu jednego tygodnia wysiadł (wbudowany w szafkę, niestety) ekspres do kawy i mikrofalówka (tu padła na nas groza, bo sterylizator mamy do mikrofali, P. czym prędzej przyniósł zastępczą z pracy),odpadła mi szuflada od zamrażarki, wczoraj zlew kuchenny zatkał się na maksa, a przy próbach przetykania kwas wyżarł plamy na blacie kuchennym, no - po prostu kosmos. Dodatkowo popsuła się nawigacja GPS, która jest na gwarancji, jak przeczytałam procedurę odesłania do serwisu, to mi ręce i majtki opadły, procedura ma 12 punktów i nie wiem, czy zdążę ją zrealizować przed wygaśnięciem gwarancji :) Ale w pierwszej wolnej chwili uporządkuję ciuchy i wyślę do Was!

U nas, niestety, też występuje problem dwóch różnych mieszanek. Jako, że Pysia nam wysypało dość mocno na policzkach, P. zarządził, że przechodzimy na BP, no i zobaczymy, co dalej... więc teraz, kiedy dostają mieszankę, to każde swoją. Sama wiesz, jakie to uciążliwe... w dodatku trzeba się pilnować, żeby nie pomylić butelek! Mam nadzieję, że BP wystarczy, i nie będziemy musieli przechodzić na N., który podobno jest dość paskudny w smaku. Co prawda Pychu, żerte dziecko, prawdopodobnie pochłonie wszystko bezkrytycznie, ale nigdy nie wiadomo, wolałabym nie musieć próbować....

Tymczasem przystąpiłam do kolejnego eksperymentu na dzieciach. Ponieważ Pyś jest mocno, moim zdaniem, nadpobudliwy i nerwowy, trudno go wyciszyć, miewa kłopoty z zaśnięciem i trzeba uważać, żeby go w ciągu dnia nie przestymulować - postanowiłam spróbować masażu. Nabyłam książkę pod dumnym tytułem "Masaż niemowlęcia", no i od dzisiaj próbuję. Książka trochę nawiedzona, wywodzi się chyba z Indii i coś tam jest o jakichś ajurwedach, ale postanowiłam to zignorować. Moje dzieci miewają bóle zbliżone do kolki - wczoraj masowałam brzuszek podczas takich boleści zgodnie z zaleceniami z książki, i mam wrażenie, że kolka ustąpiła dzięki temu szybciej niż zwykle... Zachęcona tym wynikiem, postanowiłam masować dzieci codziennie rano i co drugi dzień - wieczorem (bo my co drugi dzień kąpiemy). Jeden masaż zajmuje około 10 do 15 minut. Liczę na to, ze Pyś będzie dzięki temu bardziej wyluzowany i zadowolony z życia, a Malutka – że będzie miała ze mną codziennie taki fajny kontakt "sam na sam" (cały czas mi się wydaje, że Pysiowi siłą rzeczy poświęcamy więcej uwagi!). W książce jest coś o rozmaitych olejkach eterycznych, ale postanowiłam używać wyłącznie oliwki Johnson &Johnson, żeby nie zwiększać prawdopodobieństwa alergii. Przelałam trochę do małej buteleczki, którą podgrzewam w dzieciowym podgrzewaczu do butelek, tak, żeby oliwka była ciepła, i masuję. Jest to fajne. Jeśli uda Ci się znaleźć na to te 20 minut dziennie, to moim zdaniem chyba warto, dzieciom się podoba. Po porannym karmieniu odłożyłam ich do łóżeczek, sama się ubrałam, zjadłam śniadanie, a potem przewinęłam, wymasowałam, przebrałam w ciuszki na dzień, zawinęłam w kocyki, otworzyłam im okno, żeby pooddychali świeżym powietrzem, i teraz tak się relaksują, że pora karmienia już nadeszła, a u dzieci cicho - chyba sama pójdę ich obudzić zaraz na jedzenie... jestem w lekkim szoku! Nie spodziewałam się, że tak się po masażu wyluzują, że uda mi się takiego porządnego maila do Ciebie napisać! W takim razie lecę karmić, a Ty trzymaj się cieplutko! W tym tygodniu będziemy jechali do miasta - przygotuję ubranka do wysłania!