Pierwsza rozmowa bliźniąt.
Dzieci kąpią się razem w jednej wannie. Malutka dzierży krzepko w rączce małą buteleczkę płynu do kąpieli. Misiek reaguje natychmiast.
- Da - zwraca się do siostry tonem nie znoszącym sprzeciwu, odbierając jej zdobycz.
- Da - odpowiada stanowczo po krótkim namyśle Malutka i wyjmuje Miśkowi buteleczkę z łapki.
- Da, da, da, da, da! - woła Misiek, po czym - oczywiście! - zabiera trofeum. Malutka, złote, cierpliwe dziecko, nieprzejęta zaczyna się bawić czymś innym.
Pierwszy kontakt werbalny między dwoma wszechświatami, odległymi dotąd o miliardy lat świetlnych, został nawiązany.
poniedziałek, 20 lipca 2015
niedziela, 19 lipca 2015
Z listów do A. - w lipcu 2015 o czerwcu 2015...
Z listu do A.,czwartek 16.07.2015 r.
"O matko, w końcu wyrwałam kroplę wolnego czasu (w pracy!), idę sobie zrobić kawy i zaraz do Ciebie napiszę, mam nadzieję, że porządnie.
O! Kawę mam, a teraz zastanawiam się intensywnie, na czym skończyłam - bo to było przecież skandalicznie dawno! - i od czego w związku z tym zacząć? Myślę, że - nie mając lepszego pomysłu - zacznę chyba od urlopu. Nie wiem już, czy Ci pisałam, że mój Mąż wymyślił wakacje z bliźniakami na Krecie - co przyjęłam z pewnym strachem - no, wymyślił, i polecieliśmy.
Sam lot dzieci zniosły dużo lepiej, niż się spodziewałam - co prawda, na początku przeżyliśmy lekki hardcore, bo na lotnisku przy odprawie okazało się, że jedno dziecko tajemniczym sposobem jakimś "wypadło" nam z dokumentów, dopisywali je na szybko i koniec końców rozsadzili nas dosyć daleko, jedno z jednym dzieckiem, a drugie z drugim... nie spodziewałam się tego zupełnie i zaniedbałam kwestię picia, niestety. Na lotniskach od dawna panuje, jak zapewne wiesz, terror butelkowy - tego wnosić nie wolno, tamtego nie wolno, na Okęciu powiedzieli mi, że mogę mieć dla dzieci butelki z piciem, ale fabrycznie zamknięte... no i tak się z tym piciem obtykałam, że w końcu wszystkie napoje wylądowały w jednej torbie, przy Misiu. Malutka się nie załapała przed startem, i nie zdążyłam już dla niej wyjąć kubeczka. W efekcie biedne dziecko męczyło się podczas startu okrutnie i wyło wniebogłosy z powodu zatkanych uszu - oczywiście, jak tylko pozwolili rozpiąć pasy, córka mojego męża śmignęła po kubeczek, Malutka się napiła, dolegliwości uszne przeszły jej natychmiast i zasnęła martwym bykiem... no i to była jedyna atrakcja związana z lotem, na szczęście w obie strony. W drodze powrotnej pilnowałam już tego cholernego picia, jak nie wiem - co prawda na lotnisku okazało się, że ustalenia z Warszawy nie obowiązują i napojów w fabrycznie zamkniętych butelkach wnieść nie mogę, ale na szczęście pozwolili mi je przelać do niekapków. Ogólnie - przeżyliśmy.
Sam pobyt - no, jak to pobyt z małymi dziećmi, nie oszukujmy się, było męcząco. Po pierwsze, w domu to ja mam wszystko pod dzieci ustawione i pozabezpieczane (aha, pozabezpieczane - dwa dni temu Malutka mi spadła ze schodów, bo jakimś cudem przelazła przez barierkę, i do tej pory nie wiemy, JAK jej się to udało - a wykonała tę sztukę już dwukrotnie!!! Teraz jest pod ścisłą obserwacją), a na wyjeździe, rzecz jasna, trzeba nieustannie pilnować, żeby sobie czegoś nie ściągnęły na głowę, żeby nie wylazły na schody itd. itp. Pobyt na plaży składał się w dużej mierze z pilnowania, żeby nie jedli kamieni (w pewnym momencie poszliśmy na kompromis - trudno, niech jedzą piasek w ograniczonych ilościach, byle nie kamyczki, którymi się mogą zakrztusić!) i żeby nie siedzieli na słońcu. Pierwszy tydzień był taki bardziej "na dziko", w miejscu bez specjalnych prodzieciowych udogodnień, najbardziej dało nam się we znaki chronienie dzieci przed wściekłym słońcem, ciągłe rozbijanie w tym celu cholernych płacht, namiocików i innych wynalazków. Drugi tydzień był o tyle pod tym względem lżejszy, że przenieśliśmy się do hotelu, w którym był basen z brodzikiem i zacieniony plac zabaw. Równolegle jednakże zaczęły się dzikie upały - więc przeszliśmy całkowicie na tryb funkcjonowania "pod dzieci" - tzn. rano, zanim się zrobiło upiornie gorąco, szliśmy na plac zabaw, potem kładliśmy dzieci spać w zacienionym pokoju, żeby jakoś przetrwały najgorszy skwar, potem szliśmy z nimi na obiad, później, kiedy już było troszeczkę chłodniej - na basen i znowu na plac zabaw, aż do zachodu słońca. Dostałam od rodziny w prezencie jeden dzień wolny - wszyscy pojechali sobie zwiedzać Chanię, zabrawszy dzieci (wszyscy - czyli P., M.,, moi rodzice, którzy byli z nami na tym wyjeździe, no i maluchy), a ja byczyłam się niemożebnie przez kilka godzin, co było przeżyciem doprawdy niesamowitym!
Ogólnie mogę podsumować urlop następująco: dało się, było męcząco, ale chyba było warto. Rozmawiałam potem z koleżanką, która ma 3-letnią obecnie córeczkę i też z nią od początku jeździ w różne miejsca, i obie doszłyśmy do wniosku, że po wyjeździe następuje skok w rozwoju. Nasze też po tych wakacjach takie jakieś się zrobiły "hop do przodu", oboje szybko zaczęli chodzić - w odstępie 3 tygodni, najpierw Malutka, potem Miś, i tak jakoś ogólnie, mam wrażenie, zmienili się. A może to przypadek, akurat taki etap, że więcej zaczynają gadać i jakby więcej rozumieć, bawić się - nie wiem w sumie. Mimo wszystko mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie już trochę łatwiej. Ogólnie spodziewałam się, że będzie gorzej pod wieloma względami - ponieważ na co dzień dosyć rygorystycznie przyzwyczajam dzieci do rutyny w takich sprawach, jak spanie, jedzenie, bo inaczej chyba bym z nimi nie wytrzymała, to bałam się, że na tym wyjeździe zaczną świrować, bo wszystko jest inaczej niż w domu i poprzestawiane - ale nie. Przystosowali się idealnie. Spali bez problemu w każdym nowym miejscu, jedli nadspodziewanie dobrze - właściwie wszystko to, co my, w każdej knajpie udawało nam się znaleźć bez większego trudu jakieś jedzonko, które im podpasowywało. Największy kłopot mialam w sumie z tym, że paprali się jedzeniem i rozrzucali je dookoła straszliwie , bo w domu są przyzwyczajeni do samodzielnego jedzenia łapami - sadzamy w fotelikach, dajemy makaron, gotowane warzywa i mielone mięso na tacki, i dzieci wybierają sobie co chcą, oczywiście rozrzucając przy tym na maxa i rozmazując wszystko po sobie.... Ale dzięki temu, mam wrażenie, więcej i chętniej jedzą. Teraz powoli zaczynamy zresztą uczyć ich jedzenia łyżeczką, na razie idzie im to bardzo opornie, ale ćwiczą - dostają codziennie na początek drugiego śniadania miseczkę z twarożkiem albo gęstą kaszą, łyżeczkę, i do dzieła. W czasie wyjazdu radziliśmy sobie natomiast w ten sposób, że albo rozkładaliśmy dzieciom plachty pod krzesełkami, albo staraliśmy się po nich zamiatać po jedzeniu, no i obowiązkowo siadaliśmy zawsze tylko w ogródkach, a nigdy w knajpach w środku :)
Żeby było zabawniej, natychmiast po powrocie z urlopu wylądowałam w szpitalu z zapaleniem (prawdopodobnie wirusowym) rogówki, i przeleżałam cztery dni. Była to zaiste totalna abstrakcja - ja w szpitalu, P. z przeziębieniem/ zapaleniem oskrzeli i dwójką dzieci w domu... Na szczęście po tych 4 dniach mnie wypuścili i właściwie wszystko jest w porządku, chociaż muszę jeszcze pojechać na jakąś porządną konsultację okulistyczną, żeby dowiedzieć się, co mi wlaściwie po tym zapaleniu wolno, a czego nie (jeśli chodzi o noszenie szkieł kontaktowych, pływanie itd. itp.). Powrót do domu ze szpitala był dość zwariowany - przed szpitalem zdążyłam jedynie częściowo nas rozpakować (wróciliśmy do domu około 21.00, a następnego dnia o 8.00 jechałam już do okulisty!) i wrzucić część rzeczy dzieci do prania, więc porządkowanie wszystkiego po powrocie, orientowanie się, gdzie co jest i przywracanie szeroko pojętego ładu i porządku było niczym orka na ugorze i zajęło mi mniej więcej tydzień. W międzyczasie musialam też nadrabiać zaległości w pracy - urlop niechcący przedłużył mi się o nieplanowany tydzień - więc dopiero od niedawna (a to już 3 tygodnie minęło od naszego powrotu) mogę powiedzieć, że znowu pamiętam, jak się nazywam, ile mam dzieci i kotów i gdzie w domu leżą nożyczki :)
W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła, niestety, infekcja, na którą z kolei załapały się dzieci - córka niani przywlokła im jakieś paskudztwo, które objawiło się straszliwym katarem, trwającym już od ponad tygodnia (tfu odpukać, mam ostatnio wrażenie, że chyba w końcu ustępuje....). Dodatkowo, Miś zaliczył z soboty na niedzielę noc wymiotów - byliśmy przekonani, że zaszkodziło mu coś, co zjadł (pomidory? czereśnie? on jest okropnie wszystkożerny, ale, rzecz jasna, swoimi pięcioma ząbkami nie wszystko jeszcze jest w stanie porządnie pogryźć!), rano jednak doszła biegunka, która trwa do dziś (a w międzyczasie przeszła także na Malutką), więc to chyba dalsze występy naszego kochanego wirusa, który początkowo zafundował dzieciom tylko katarek.
No i tyle u nas z grubsza - dzieci rosną w sposób zatrważający (Miś dobija do rozmiaru 92, Malutka - 86!!! Jestem tym nieco przerażona), oboje chodzą, włażą już, gdzie mogą - Miś, ku mojej bezbrzeżnej rozpaczy, dosięga do blatu kuchennego i zawsze próbuje ściągnąć sobie na głowę akurat to, czego absolutnie nie powinien - i są niesamowicie uroczy i przepotwornie męczący. Z drugiej strony - zdarza się, że przez kwadrans - dwa zajmują się sami sobą albo sobą nawzajem, a wtedy rodzi się we mnie nieśmiała na razie myśl, że może nie oszaleję do reszty, zanim dorosną na tyle, żeby się sobą zająć nieco dłużej. I tym optymistycznym akcentem kończę na razie, bo praca wzywa mnie stanowczo i żąda, żebym się nią zajęła natychmiast. Mam ogromną nadzieję, że napiszesz szybciej, niż mnie się to udało. Daj znać koniecznie, jak tam u Was?????"
wtorek, 19 maja 2015
Reisefieber
Przypomniał mi się pewien projekt społeczny, w którym kiedyś z przyjemnością wzięliśmy udział - weszłam sobie na stronę, pooglądałam zdjęcia, z satysfakcją stwierdziłam, że mniej więcej jedna czwarta, z różnych miejsc, to nasze dzieło... a przy okazji zatęskniłam za naszymi podróżami. Jak to będzie w tym roku? I w przyszłym? I w następnym?
Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić. Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.
Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu. Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!
Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe! Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....
Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.
Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić. Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.
Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu. Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!
Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe! Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....
Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.
poniedziałek, 4 maja 2015
Szurpiły
Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych
dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co
prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się
po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i
wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej
zrozumiałe. Poza tym, cóż za gratka –
starzy śpiący w tym samym pokoju!
Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu
daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby
przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój
miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim
wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas
przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż,
osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej
spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż.
Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z
wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień
drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że
zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży
widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal
Bachanowa przewiało nas wszystkich niewąsko,
włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy
i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką
przejażdżkę we dwoje”. A co tam,
stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o
takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z
Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca,
co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.
Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej
Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało
jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie
wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre
tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej
spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie
ciemności. Maszerując energicznie,
wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się
stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym
medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie
do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo
przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych
żeremi.
Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało –
pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował
nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił,
twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.
Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo
nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga
rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P.
dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą”
terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc
ostatecznie na plus.
Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader
udany: gdyby nie samochód ugrzęźnięty w
kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka - ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł,
ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do
wieczornego spaceru. Przy okazji
nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad
brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i
buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu
rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem. Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z
ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej
z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy
zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd
na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w
Białowieży czy skansen w Sztokholmie).
Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego
dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości
bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu
kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na
rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do
domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu
wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.
I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą
tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby
najkolorowszy?....”
No.
czwartek, 30 kwietnia 2015
Wakacje....?
Klamka zapadła, P. kupił bilety. W pierwszej połowie czerwca
lecimy na Kretę, zapobiegliwie zabierając ze sobą, oprócz Zmrolątek, jedną parę
dziadków i jedną starszą siostrę. Co prawda, trochę niepokoją nas zapowiedzi
rychłego bankructwa kolebki naszej cywilizacji, no ale, skoro bilety już
kupione.... „Najwyżej polecimy tylko w jedną stronę”, oznajmił P. radośnie
przez telefon po sfinalizowaniu transakcji. Jasne. A nasze prześliczne, mądre,
cudownie zapowiadające się dzieci, zamiast robić światową karierę, będą gdzieś
na śródziemnomorskim zadupiu kozy pasać. O córce, która miała właśnie zacząć
liceum, nie wspominając.
Tak, czy siak – bilety kupione, wnioski o paszporty dla
Zmroli złożone (i nawet do fotografii nie trzeba było ich przyklejać do
ściany), takoż wniosek o paszport dla P. i o dowód osobisty dla mnie
(postanowiłam po latach oficjalnie zamieszkać razem z resztą rodziny –
załatwianie spraw urzędowych 200 km dalej zrobiło się po urodzeniu bliźniąt
jakby uciążliwe). Deklaracje podatkowe wysłane, podatki zapłacone, torby
spakowane – jedziemy na Suwalszczyznę na majówkę próbną, żeby sprawdzić, jak
sprawdza się w praktyce opcja „dzieci na wyjeździe”. Szkoda, że podobno przez
cały długi weekend ma padać.
No, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni.
niedziela, 12 kwietnia 2015
Ku pamięci
Bliźniaki miały 7 miesięcy, kiedy dotarła do mnie przykra konstatacja, że nie mam żadnych, ale to żadnych zapisków z końca ciąży i z ich pierwszego półrocza po naszej stronie rzeczywistości, z wyjątkiem albumów z informacjami typu "pierwszy ząbek, pierwsza kąpiel/spacer/posiłek" itd., które dla obojga wypełniam skrzętnie. Po kolejnym tygodniu - przy okazji kolejnego listu do A. - olśniło mnie, że przecież mam te listy właśnie.
Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo. Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...
Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły, jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę. Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...
Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.
Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo. Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...
Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły, jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę. Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...
Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.
czwartek, 9 kwietnia 2015
Z listów A.- część 14
17 stycznia 2015
Kochana, w porządku, tylko zaganiana jestem na maksa po prostu - nie mam pojęcia, gdzie się podziewa czas, dopiero
teraz rozumiem modły matek, które marzą
o tym, żeby doba miała 48 godzin... a żeby jeszcze spać nie trzeba było, to ho ho! Przepraszam Cię bardzo,
że się tyle czasu nie odzywałam. Do
Trzech Króli włącznie miałam gości (tak nam się przeciągnęło rodzinne świętowanie Bożego
Narodzenia i Sylwestra!), a potem
rzuciłam się w wir pracy. Zresztą, z marnym skutkiem najwyraźniej, bo właśnie wczoraj pierwszy raz od kilku lat
dostałam reklamację na zrobione
tłumaczenie :( I przyznaję ze wstydem, że raczej słusznie :( Powinnam była tekst przeczytać jeszcze raz,
zrobić poprawki, zwłaszcza, że "nie
leżał mi" w trakcie tłumaczenia i powinno mi się było zapalić czerwone światełko z tego powodu -, no, ale
niestety nie zapaliło się, odesłałam nie
sprawdzając (chcąc się tego paskudnego tekstu pozbyć jak najszybciej) - i oto skutki. No, trudno, nie
ma co się użalać nad sobą, sama
zawiniłam! - więc w poniedziałek przeczytam swoją wersję i poprawki klienta, wyślę maila z przeprosinami i
propozycją rabatu, i od tej pory będę
się starała pracować ze zdwojoną uwagą.... jeśli zdołam. Bo zdwojona uwaga ostatnio głównie mi się
rozdwaja na moje bliźnięta :)
Założę się, że Twoi też są coraz bardziej
absorbujący, zaskakujący, nieobliczalni
itd. itp.? Mylę się? Jeśli się mylę, to mnie popraw :) Moich strach już spuścić z oka choćby na
chwilę, w tym tygodniu zbudowaliśmy, jak
to P. mówi, "zagrodę dla dzieci", czyli kojec. Nie było innego wyjścia. Ostatnio, nie wiemy,
jakim sposobem, Pyś przedostał się (a
niby jeszcze nie raczkuje!) pod komodę, gdzie przyłapaliśmy go na ogryzaniu przewodu lampy.
Tak, podłączonej do kontaktu.
Co poza
tym u nas? Dzieci jedzą jak wściekłe i rosną jak wściekłe - mam nadzieję, że wreszcie jutro
zdołam usiąść spokojnie, posegregować
ubrania (mam wrażenie, że 3/4 zawartości szafy jest już za małe!) i wysłać Ci kolejną porcję! Ku mojemu
przerażeniu, P. uparł się przyzwyczajać
maluchy do jedzenia prawdziwego chleba, kroi im codziennie po pół kromki grahama i wręcza, a
ja siedzę w napięciu w blokach
startowych, dopóki nie skończą (oczywiście 90% posiłku ląduje w charakterze zaślinionych okruszków na
dzieciach, fotelikach i na podłodze) i
sprawdzam co chwilę czujnie, czy się któreś nie krztusi. Po niezbyt radosnych przygodach Ewy Błaszczyk
pozostał mi uraz i niestety się boję,
przypuszczam, że tabletki będę moim dzieciom podawać w postaci przemielonej i wymieszanej z wodą papki do 18
roku życia... :(
Oprócz tego - jak już pisałam, usiłuję jak najlepiej
gospodarować czasem, co wychodzi mi różnie, no i mogę Ci zareklamować kolejny
cudowny wynalazek, który okazał się
bardzo przydatny. Podejrzewam, że to, czy uznasz go za trafiony, czy nie, zależy głównie
od tego, czy dzieci karmisz słoiczkami,
czy gotujesz im zupki. Ja gotuję, głównie dlatego, że Pychu - koneser nie przepada za Gerberkami
i innymi wynalazkami przemysłu
dzieciowego (Malutka odwrotnie, ale żeby sobie ułatwić życie, staram się, żeby skład zupki jej podpasował, i
wtedy łaskawie zjada; najlepiej sprawdza
się u nas dynia, jeżeli zupka zawiera dynię, to jest tolerowana). No i jakiś czas temu kupiłam
szybkowar. Początkowo jakoś tak nie
dogadywaliśmy się zbyt dobrze, ja i on, zastanawiałam się nawet w cichości ducha, czy to w ogóle był dobry
pomysł, ale w końcu postanowiłam, że
będę go używać "na czuja", czyli, wrzucam różne rzeczy (głównie składniki zupek, czyli wszelakie
warzywa oraz mięso), gotuję całość tyle
czasu, ile wynosi w instrukcji maksymalny czas gotowania dla poszczególnych składników plus 3 minuty, no i
mam zupę gotową, wystarczy zmiksować.
Ostatnio szybkowar przyplusował - wzięłam się za robienie zapasu zupy dla dzieci około 15.30, mając
większość składników w stanie zamrożonym,
a resztę w stanie surowym, i już o piątej miałam pełen gar gotowego produktu, którym od razu nakarmiłam
młodzież. Przypuszczam, że bez
szybkowara zeszłoby mi się ze dwa razy dłużej. Więc, jak Ci F. wejdzie w etap zupek (a przypuszczam, że może
być tak, że słoiczków za bardzo nie
będziesz mogła mu dawać?), to takie coś może się okazać i u Was użyteczne...
Z niewyspaniem usiłuję
walczyć na różne sposoby. Najpierw wymyśliłam sobie zimny poranny prysznic (bo nie wiem, jak
Ty -ja, kiedy jestem niewyspana, to
zarazem mam tak, że jest mi permanentnie zimno!), no i rzeczywiście przez resztę dnia jakby mniej się
trzęsę, chyba zrobiłam się trochę
bardziej odporna na niskie temperatury. Oczywiście piję kawę, już od dawna, nie bacząc na to, że karmię
piersią (prawdę mówiąc nie zauważyłam,
żeby na dzieciach robiło to jakieś wrażenie). Najnowszy patent - kominek zapachowy, stawiam sobie w
pracy (do tej pory używałam go do masażu
dzieci, staram się im zawsze zapodać fajny aromacik - taki podobno wyciszający, relaksujący i ogólnie
dobry dla dzieci olejek dostałam od
koleżanki - kosmetyczki, miłośniczki naturalnych kosmetyków) i produkuję rozmaite ożywcze w założeniu
zapachy w nadziei, że mnie to rozbudzi.
Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego działa chociaż odrobinę (reklamacja, którą dostałam w pracy,
wskazywałaby, że raczej niekoniecznie
:(), ale też nie wiem, jak bym się czuła bez tego, pocieszam się, że NA PEWNO znacznie gorzej :)
Dodatkową
zgryzotą są dla mnie kilogramy, których mi po ciąży zostało około 10 w nadmiarze :( oczywiście nie mam
kiedy z nimi walczyć, podobnie, jak z
bolącym kręgosłupem... ale niemrawo próbuję robić cokolwiek. Ostatnio uległam nawet
ogólnopolskiemu szałowi i usiłuję zacząć
biegać. Zdecydowałam się na to z kilku prostych powodów. Po pierwsze, bieganie wymusza pobyt na świeżym
powietrzu (a mam teorię, że im bardziej
sobie będę dotleniać mózg, tym mniej się będę czuła niewyspana, patrz wyżej). Po drugie, w fazie
początkowej zajmuje tylko 15 - 20 minut
dziennie (na więcej doprawdy nie mam jakoś czasu). Po trzecie, jakoś mi łatwiej zmobilizować się do
aktywności poza domem, niż w domu - może
dlatego, że usiłuję uprawiać to bieganie bardzo wczesnym rankiem, zanim ktokolwiek wstanie - dzieci
jedzą pierwszy posiłek między 7.00 a
8.00, więc postanowiłam wstawać o 6.30 i BIEGAĆ; gdybym w tym czasie np. ćwiczyła w domu przed telewizorem,
to byłoby niebezpieczeństwo, że kogoś
obudzę, a tego przecież byśmy nie chcieli, prawda? No właśnie. Na razie czuję się głównie
zmęczona i połamana, ale cały czas nie
tracę nadziei, że pewnego dnia okaże się, że wysiłek fizyczny jest cudowny, przyjemny oraz przynosi
upragnione efekty.
Ogólnie biorąc, morale mam chwilowo niezbyt wysokie i nie
liczę na szybką poprawę tego stanu,
głównie ze względu na fakt, że mój mąż wyjechał
sobie właśnie ze starszą córką na narty, pozostawiając mnie z dziećmi oraz z moją Mamą w charakterze pomocy.
Oczywiście, przeżyję to jakoś, no ale
umówmy się, że się czuję jakby trochę pokrzywdzona. Zwłaszcza, że dzieci ostatnio zaczynają bardzo
dotkliwie gryźć przy karmieniu (Malutka
wyhodowała sobie jeden, na razie bardzo niewielki, ale dziarski i ostry jak diabli ząbek), a
poziom empatii okazywanej z tego tytułu
przez mojego męża uważam za skandalicznie niski. No cóż.
Mam nadzieję, że u Was przynajmniej jest dobrze,
że się wspieracie nawzajem i w ogóle, że
nic się nie zmieniło (a jeśli zmieniło, to wyłącznie na lepsze) od ostatnich Twoich komunikatów w
temacie! Współczuję Ci ogromnie pokrzywki :( Ja mam alergię, odkąd pamiętam,
jako dziecko miałam skazę białkową,
teraz - odkąd zaszłam w ciążę - nie używam
żadnych leków p/alergicznych, bo P. mi tego kategorycznie zabronił... A Tobie żadne nie pomagają????? A
jakich próbowałaś?? Daj znać, może
zapytam P., czy nie miał podobnych przypadków u siebie i czy może z doświadczenia ze swoimi pacjentami
cokolwiek polecić....
Napisz koniecznie, jak tam u Was - jak F., no i H.
oczywiście też??? Ja muszę już lecieć,
bo dzisiaj mimo soboty kończę zlecenie (miałam
je zrobić w tygodniu i nie zdążyłam - niestety!), a tymczasem dzieci wróciły z moją Mamą ze spaceru i pora
karmienia nastała... będę czekać jak
zwykle z zapartym tchem na wieści od Was. Aha - Misie od F. i H. są SUPER i zostały przyjęte do grona
domowników, nasze dzieci uśmiechają się
do nich i przytulają, bo są takie milusińskie (nie wykluczam, że kojarzą im się z naszymi
kotami!) :) Ściskamy mocno!
19 lutego 2015
Hej, cieszę się bardzo, że wszystko doszło - postaram się wysyłać do
Was mniejsze partie, a częściej, moje wielkoludy wyrastają ze wszystkiego w
tempie zastraszającym (przy czym na wadze przybierają relatywnie mniej, niż
"na wzroście", P. twierdzi, że będą bardzo wysocy i dlatego tak rosną
- na miłość boską, po kim to?!?!???) Trzymam bardzo kciuki, żeby Wasz pobyt w
szpitalu przynajmniej okazał się owocny, to znaczy, żeby F. się wreszcie
zrobiło lepiej.... Nie masz pojęcia, jak mocno trzymam, i na pewno nie tylko
ja.... o jednym jestem przekonana - że to, że tak wcześnie zaczęłaś F.
rehabilitować, to na pewno wielki plus; wszędzie czytam, że przy
najrozmaitszych zaburzeniach w wieku niemowlęcym, wczesna rehabilitacja jest
absolutnie najważniejsza.
A mnie wciągnęła czarna dziura - kurczę, ja już
ostatnio byłam chyba na ostatnich nogach, bo dało mi popalić karmienie piersią
i ściąganie laktatorem. Teraz nastąpił pewien przełom, tzn. odważyłam się
zrezygnować ze ściągania... już tak ze 3-4 dni nie ściągam, i patrzę podejrzliwie,
co będzie, ale na razie dzieci jedzą z piersi 3 x dziennie i jakoś leci. To
znaczy - raz jedzą rano bardzo porządnie (no w końcu po całej nocy trudno, żeby
nie....), około pierwszej bardzo się rozglądają za butelką z kaszą, no i
niechętnie, bo niechętnie, ale jednak zadowalają się cyckiem, a wieczorem MUSI
być po wstępnym karmieniu piersią butla z kaszą i koniec! Inaczej jest dziki
ryk, Armagedon i protest ogólny. Tak to na razie wygląda u nas.
Zobaczymy, co będzie dalej, nie mam na razie odwagi odpuścić całkiem, bo jestem
alergik pełną gębą i jeśli karmienie piersią do roku może dzieci zabezpieczyć
dodatkowo przed alergiami, to jeszcze się pomęczę.
Póki co, Pychu nadal ma
alergię na zwykłe mleko NAN (a nawet na NAN H.A. - sprawdzałam!), jedziemy na
dokarmianiu Bebilonem Pepti (tu nie ma zmian skórnych), Malutka ma zmiany
właściwie cały czas, ale niewielkie na tyle, że P. je bagatelizuje. A propos
alergii - Ty pisałaś, że Cię dopadła okropna pokrzywka, otóż ja też od jakiegoś
czasu mam non stop wszelkie objawy alergii - u mnie jest to pakiecik pt. katar
sienny, swędzenie oraz łzawienie (to ostatnie próbowałam bezskutecznie leczyć
jakiś czas jako zapalenie spojówek) no i duszności (bo u mnie alergia w pewnym
momencie przeszła w astmę oskrzelową). Karmiąc, nie mogłam używać leków
p/alergicznych, wczoraj dostałam pierwszy raz dyspensę na Zyrtec, który
wzięłam, a następnie padłam bez życia, bo mnie uśpił.... ale na alergię
pomógł. Zresztą, wyobraź sobie, ja też mam Hashimoto, ale ono mi akurat
nigdy nie dawało objawów alergicznych! Teraz "jadę" na Euthyroxie,
125 jednostek dziennie. A w ogóle mam teorię, że te nasze (moja i Twoja)
alergie mogą być wynikiem m.in. przemęczenia i pory roku, nie sądzisz? U mnie
pewnie dodatkowo dowala karmienie. Byłaś już u dermatologa? Co Ci
zalecił?
My tymczasem wchodzimy w fazę, która od początku przerażała mnie
najbardziej - dzieci robią się mobilne, w ruch idą powoli zabezpieczenia
rozmaite, zaślepki do kontaktów itd. Pychu ma szósty zmysł, którym bezbłędnie
wykrywa przedmioty i urządzenia najbardziej niebezpieczne, i zawsze sunie
nieomylnie w ich kierunku. Malutka jest bardziej zainteresowana próbami
stawania i siadania, efekt jest taki, że co i rusz wali głową w podłogę po
kolejnej nieudanej próbie, a my niestety mamy ogrzewanie podłogowe, a co za tym
idzie - zero dywanów. Właśnie dzisiaj jadę do miasta rozejrzeć się za jakimś
dywanikiem, na którym mogłaby ćwiczyć (na razie mam taki dywanik jeden i latam
z nim z góry na dół w zależności od tego, gdzie akurat są dzieci, jest to dość
upierdliwe). Maty edukacyjne mam, ale one na stałe trafiły do kojca. W
jedzeniu od jakiegoś czasu nie mamy natomiast specjalnych przełomów - tarte
zupki, tarte owoce, chrupki kukurydziane, które są przebojem (ogromnej siły
woli wymaga NIE dać dzieciom chrupek, kiedy się drą, ograniczając się wyłącznie
do stałej pory dnia, kiedy mają prawo zjeść po chrupku albo po dwa!), od czasu
do czasu kawałek chleba (ale Pychu jest tak łakomy, że chlebem niestety
okrutnie się dławi!), kasze (chyba jedyna rzecz, którą uwielbiają bardziej niż
chrupki), no, ostatnio zrobiłam im pulpety gotowane z mięsa mielonego i podałam
razem z zupką, owszem, jedli aż miło - aha, a Tatuś dokarmia ich swoją genialną
jajecznicą w sobotnie poranki.
Zmieniliśmy też wózek (kupiłam używaną
spacerówkę Teutonię za 1/5 ceny sklepowej, nowej nie kupiłabym w życiu za Chiny
Ludowe!) - bo dla moich ponadnormatywnie rosnących bliźniąt spacerówki w
dotychczasowym Freeestyle'u szybko się zrobiły ciasnawe, zwłaszcza ze
śpiworkami, aczkolwiek uwielbiałam ten wózek i nadal twierdzę, że to był
świetny wybór! Na pewno w większości przypadków sprawdza się dużo dłużej,
niż u nas! Co do Teutonii - uczucia mam mieszane, skubaniutka nie mieści nam
się do bagażnika, a miałam na to wielką nadzieję :(, trochę jej buda opada pod
własnym ciężarem, no i dzieci - w spacerówkach mają co prawda więcej miejsca,
niż dotąd, ale też dużo lepszy dostęp do siebie nawzajem, co nieustająco
skutkuje konfliktami. Chcąc ich uśpić w wózku, trzeba wkładać między nich poduszkę,
inaczej natychmiast zaczynają się bić! Tak, niestety, jesteśmy już na tym
etapie - zabieranie sobie nawzajem smoczków i zabawek, próby wydłubywania oczu,
urywania nosów i uszu.... Oj, trzeba już mieć oczy dookoła głowy z nimi!
Jeśli
chodzi o mnie, to właśnie wyszły mi wszystkie dodatkowe skutki karmienia
piersią (oraz zakończył się ostatecznie piękny etap ciążowy pt. "świetne
włosy i cera"). Włosy mi nie wypadają, ale uporczywie robią wrażenie,
jakby ich było trzy na krzyż i spływają smętnie znad uszu, cera zdecydowanie
przestała być olśniewająca, wagę trzymam idealnie bez zmian (co byłoby cudowne,
gdyby nie fakt, że jest to waga daleka od idealnej!). W ramach zajmowania
się sobą nadal uporczywie biegam i nadal jestem w stanie wygospodarować na to
po piętnaście minut trzy razy w tygodniu!!!!! No cóż. Odpuściwszy
ściąganie pokarmu, wczoraj i przedwczoraj położyłam się spać o 20.00, tuż po
dzieciach, mam nadzieję, że jak już odrobinę odeśpię, to będę w stanie wstawać
przed dziećmi, i może wtedy pobiegam albo poćwiczę. Przy czym
"poćwiczę" wysuwa się stanowczo na pierwszy plan, ponieważ właśnie
rąbnął mi kręgosłup :((( Prawie tak samo okropnie, jak w ciąży :((( W ciąży, w
pierwszym trymestrze, leżałam na brzuchu DWA TYGODNIE a do łazienki chodziłam wyłącznie
przy ścianach... teraz ograniczyłam się do jednego dnia takich objawów
ekstremalnych, ale boli cały czas, już chyba trzeci tydzień - P. wysłał mnie na
prześwietlenie, no i wiesz, jak to jest, prześwietlenie zrobiłam, a teraz od
tygodnia nie mam czasu odebrać wyników! Dzisiaj jadę i odbiorę w końcu, a
potem może jakaś rehabilitacja albo co, zobaczymy.
Kochana, kończę, bo robota
czeka, skrócili mi termin jednego zlecenia o jeden dzień, więc muszę się
dzisiaj sprężyć, a potem jechać w miasto na zakupy - trzymaj się cieplutko,
wyśpij się, pisz co u Was, jak tylko będziesz miała chwilę - ja też już
postaram się poprawić! Pozdrowienia dla Was wszystkich i same dobre myśli od
nas!
Z listów do A. - część 13
20 listopada 2014
No to ja też na szybko... uch, powinnam się kłaść już powoli, bo
jutro mam pierwszych "poważnych" gości (poważnych, to znaczy, że, po
pierwsze, będziemy ich podejmować całkiem sami we dwójkę bez żadnego
wsparcia... do tej pory bywała u nas przy takich okazjach moja Mama i nie
ukrywam, że robiło mi to szaloną różnicę! - po drugie, goście zostają na noc,
po trzecie - przyjeżdżają z brzdącem 2,5 letnim, któremu trzeba będzie bez
wątpienia non stop patrzeć na łapki, żeby któremuś z moich nie zechciał zrobić
jakiejś krzywdy... więc módl się za mnie jutro albo przynajmniej pomyśl ciepło!
:))
Moja droga, nawet jeśli to pieśń przyszłości - to jeśli tylko będziesz
miała możliwość wyboru, nie kupuj 2 w 1!! Tylko zainwestuj w suszarkę
oddzielnie. Ja mam porównanie, bo kiedy córka P. była jeszcze mała, a my
mieszkaliśmy w czymś w rodzaju domku letniskowego na wsi, przerobionego z
wiejskiej chałupki, z piecami kaflowymi i bez ani jednego normalnego grzejnika/
kaloryfera, wpadłam na pomysł, że kupię takie cudo, żeby dziecku móc na bieżąco
prać i suszyć ubranka, kombinezony, spodnie itd., kiedy jest u nas i pójdziemy
na przykład na wyprawę do lasu i się zabrudzi albo zamoczy. Nie wiem,
jaką ma Twoja siostra - ja mam takie 2 w 1 firmy LG, no i powiem Ci, że u mnie
to się totalnie nie sprawdziło :( Ani ta pralka z butów nie wyrywa (dość szybko
popsuły jej się niektóre funkcje), ani ta suszarka wydajna nawet nie
jest. Pralkę mam do dziś, mimo jej mankamentów, ale tej suszarki, co w
niej jest, właściwie nigdy nie używałam - chyba, że w sytuacjach zupełnie
awaryjnych, prądu to żre dużo, suszy kiepsko, pojemność ma niewielką... do
niczego taki interes :( Jeśli tylko będziesz mogła, rety, nie wiem, odkładaj po
50 zł na miesiąc i zainwestuj koniec końców w samą suszarkę, jak już będziesz
miała na nią miejsce? Weź pod uwagę jeszcze to, że one są teraz
energooszczędne, a naprawdę masy rzeczy dzięki suszarce nie prasujesz, więc
obstawiałabym, że dzięki temu się oszczędza prąd. Nie wiem, jaką masz
taryfę - u nas jest weekendowa, czyli tani prąd od 22.00 do 6.00 i przez dwie
godziny w ciągu dnia (13.00 - 15.00 lub 15.00 - 17.00 w zależności od pory
roku) oraz całe soboty i niedziele; "tani" oznacza naprawdę BARDZO
tani (ale to pewnie zależy od tego, co oferuje Twój operator). Ja urządzam więc
wielkie pranio-suszenia w weekendy (pralka i suszarka chodzą wtedy praktycznie
na okrągło), a w tygodniu staram się wrzucić pranie np. wieczorem o 22.00, a
potem przerzucam do suszarki następnego dnia w ciągu tych tanich dwóch
godzin... i koszt zużycia prądu na operację pt. "pranie, suszenie,
prasowanie" ograniczam tym samym do naprawdę absolutnego minimum.
Z całej
siły trzymam kciuki za poduszkę, żeby się sprawdziła! Jakby co, kombinuj z
ustawieniami - moi, mam wrażenie, do pewnego momentu nie lubili także, kiedy
poduszka była za ciepła - teraz, jak są starsi, wydaje mi się, że przestało im
to chyba przeszkadzać, ale dawniej denerwowali się okropnie oboje, jak ich
poduszka zbyt energicznie grzała po pleckach :) Więc na to też zwróć uwagę :)
Kochana,
obiady.... ja też ich nie gotuję właściwie. U mnie akurat wygląda to tak, że P.
się non stop odchudza (kiedyś był, powiedzmy to sobie wprost, gruby, potem
schudł 25 kilo - ja równolegle do niego 15, bo się razem odchudzaliśmy - no i
teraz trzyma wagę raczej stabilnie, ale musi się pilnować i ograniczać z
jedzeniem!), ja po ciąży znowu też, więc gotujemy głównie, kiedy przyjeżdża M.,
no bo dziecku obiad trzeba jednak dać. Ja też mam takie poczucie, że powinnam
usystematyzować nasze odżywianie, głównie dlatego, że jak dzieci podrosną i
zaczną jeść wszystko to, co my, to powinny być od razu przyzwyczajane do
racjonalnego jadłospisu... ale póki co snuję sobie tylko takie teorie, na
praktykę też nie mam czasu. Mam wrażenie, że dzieci im starsze, tym są bardziej
absorbujące, naprawdę....
A w ogóle zdaje mi się, że u mnie jest niemal
identycznie tak samo, jak u Ciebie. Pychu najchętniej gromadziłby wokół siebie
cały dwór - dzisiaj siedziałyśmy nad jego matą edukacyjną we trzy - ja, moja
mama oraz niania, i dziecko bawiło się idealnie grzecznie, cichutko i
spokojnie, rozdając uśmiechy! A gdybyśmy spróbowały sobie pójść na chwilę, po
dwóch minutach byłby ryk! Malutka jest dużo spokojniejsza, wyluzowana,
dużo więcej śpi, jest bardzo pogodna i kontaktowa, a przy tym rozwija się
ładnie - Pyś robi wokół siebie MNÓSTWO szumu, jest bardzo żywy i absorbujący i
przez to na pierwszy rzut oka robi wrażenie takiego strasznie "hop do
przodu" bystrzaka - a w rzeczywistości to Malutka pierwsza zaczęła się
przewracać na brzuszek, próbuje siadać itd. W dodatku Pyś zrobił się potwornie
ruchliwy - przy czym nie chodzi mi tu o rozwój ruchowy, tylko o ruchliwość jako
taką - pręży się, wygina, wykonuje mnóstwo gestów nie tylko niepotrzebnych, ale
też kompletnie dla mnie nieprzewidywalnych, coraz częściej boję się, że mi
skądś spadnie, wyrwie się, poleci.... dlatego też z karmieniem piersią za
chwilę będę miała duuuży problem, bo przy takim rozbisurmanionym stworzeniu,
jak Pyś, wspólne z siostrą przebywanie na poduszce do karmienia staje się powoli
zbyt niebezpieczne i po prostu zbyt trudne - dzieci przeszkadzają sobie
nawzajem z dnia na dzień coraz bardziej! Jak ja wytrzymam jeszcze ponad 7
miesięcy tego cyrku na kółkach, jakim jest karmienie ich piersią, to naprawdę
nie mam chwilowo pojęcia.... :)
No tak, tak. Ja też karmię oboje kaszką z
butelki dokładnie z tego samego powodu, co Ty - gdybym miała karmić ich
łyżeczkami, to po pierwsze musiałabym naprawdę chyba nie mieć NIC innego do
roboty, a po drugie - oszalałabym od tego wrzasku, bo moi, karmieni łyżeczkami
równolegle, OBOJE uważają, że robię to zbyt wolno! :) Co do odliczania 2
miesięcy - zapytałam właśnie mojego P., co on o tym myśli (jak może pamiętasz,
on jest lekarzem rodzinnym, naprawdę najlepszym, jakiego znam, wiem, jestem
nieobiektywna, ale on jest naprawdę w porządku!). No i on twierdzi, że na tym
etapie jeszcze by na Twoim miejscu odliczał. A w ogóle, to ja mlekiem
modyfikowanym też dokarmiam, bo swojego by mi nie wystarczyło na tę moją żertą
jak nie wiem co dwójkę... u mnie teraz wygląda to tak, że z samego rana karmię
piersią, potem o dziesiątej - jedenastej bachorki dostają kaszkę z dodatkiem
ewentualnie banana (zwłaszcza Pyś, bo jego kaszka jest niestety na wodzie),
potem znowu piersią około 13.00 - 14.00, później jeszcze raz tak piąta - szósta
po południu, ale już z dolewką modyfikowanego, potem jakieś warzywko -
marchewka, ostatnio ziemniak, testowaliśmy też buraczki, ale nikt nie padł z
zachwytu; potem, wieczorem o ósmej, jeszcze raz pierś plus dolewka
modyfikowanego.
Glutenu na razie nie dajemy - Malutka spożywa kaszkę
zwykłą ryżową (kupiłam taką "bez dodatku cukru", ale P. porównał
zawartość cukrów wszelakich w tej oraz w kupionej wcześniej
"oficjalnie" dosładzanej i stwierdził, że nie ma różnicy!), waniliową
albo bananową, a Pychu dostaje tzw. "bezmleczną bezglutenową",
bodajże Minima się to nazywa. Przypuszczam, że mogłabyś spokojnie spróbować
karmić tym F.? Marchewkę Pyś jest uprzejmy spożywać łyżeczką, bo tak mu
najbardziej smakuje, a Malutka dostaje w butli, ale ona ogólnie warzywa
zaledwie łaskawie toleruje. Pyś lubi te tam marchewki i ziemniaczki dużo
bardziej. Wszystko miksuję blenderem, kleików nie dodaję (chociaż pomysł wydaje
mi się niegłupi, czytałam o tym w jakichś przepisach na dania dla niemowląt).
Ogólnie powiem Ci tak: czekam cierpliwie, aż Małe będą gotowe na jedzenie
stałych pokarmów... a jak będą, mam zamiar założyć im przeciwpancerne
śliniaczki, obłożyć kuchnię i siebie gazetami i heja - niech sobie grzebią paluchami
w talerzach i wyjadają, co zechcą, byle szybko nauczyli się pożywiać
sami! Czytałam, że dziecko jest gotowe na jedzenie stałych pokarmów
wtedy, kiedy.... po raz pierwszy je sobie samo bierze i zjada. Wbrew pozorom
następuje to podobno zanim urosną zęby, dziecko jest w stanie rozdrobnić pokarm
dziąsłami, zjeść i nie udławić się... więc planuję co jakiś czas (za jakiś czas
oczywiście!) podtykać im pod nos kawałki różnych potraw i patrzeć, co będzie...
A jak zaczną jeść sami, to życie stanie się łatwiejsze...:) Mam nadzieję :)
Uch,
mogłabym tak siedzieć i napawać się ciszą jeszcze przez wiele godzin, ale muszę
iść spać, bo jutro od rana przygotowania do wizyty gości trzeba będzie
rozpocząć.... Trzymaj się ciepło i daj znać, jak poduszka przyjdzie, czy się
sprawdziła!
24 grudnia 2014
Kochani! Bardzo, bardzo dziękuję w imieniu Pysia i Malutkiej
za piękną, puszystą niespodziankę :) Misięta już czekają, żeby jutro zasiąść
godnie pod choinką (na razie biedactwa nie mają gdzie, bo choinka jeszcze nie
obsadzona!) :) Przecudne są :) Naprawdę bardzo Wam serdecznie dziękujemy :) Z
okazji Świąt życzymy Wam przede wszystkim ZDROWIA, zdrowia, bardzo dużo
zdrowia! Uśmiechu i radości na co dzień. Dużo miłości! Niech Was
szerokim, wielkim łukiem omija wszystko to, co złe, niech Wam się przydarza
wyłącznie to, dobre!
Pozdrawiamy Was bardzo serdecznie!
poniedziałek, 6 kwietnia 2015
Z listów do A. - część 12
11 listopada 2014
Dobrze, że napisałaś, bo ja dzisiaj remanent w ciuchach robiłam właśnie - mam szczerą nadzieję, że uda mi się jeszcze
przed końcem tygodnia zmontować jakąś
paczkę dla Was. W wolnej chwili daj mi jeszcze tylko znać, jak Twoje dzieci ustosunkowują się do
śpiworków, takich do spania na noc? Moje
ich nienawidzą szczerze i okrutnie i w związku z tym mam na zbyciu.
A co do wózka - kurczę, faktycznie
jakoś ciasno się robi :/ na zimę chyba
trzeba będzie wyciągnąć spacerówki, zresztą, nie wiem, jak Twoi - ale u nas też gondolki są coraz mniej cenione
przez pasażerów, bo słabo z nich widać.
Kiedyś moje dzieci na spacerach zasypiały martwym bykiem, teraz nie dość, że łypią, to jeszcze zdarza im
się protestować, że budka podniesiona i
nudy dookoła.... więc podejrzewam, ze jak się przesiądziemy do spacerówek, to może ten
problem się rozwiąże - tylko pewnie
jakieś śpiworki wózkowe solidniejsze trzeba będzie znaleźć na zimę do spacerówek.... Jeśli Ty masz
Freestyle, ten sam model co ja, to masz
też spacerówki do niego, dobrze zgaduję?
Ech, życzę z całego serca F., żeby
przeszedł czym prędzej do frakcji
tłustawych! Jeśli tylko to będzie znaczyło, że ze zdrowiem wychodzi na prostą... Słuchaj, a czy Ty jesteś
w ogóle z małymi całkiem sama, bez
żadnej pomocy na co dzień?? Nie wyobrażam sobie w takim razie, jak właściwie sobie radzisz, słowo daję,
jesteś chyba najdzielniejszą istotą,
jaką znam!
Co do nerwowości - u nas Pyś był nerwowy bardzo, kiedy był malutki, teraz też do spokojnych nie
należy, ale mam wrażenie, że mu się
trochę wyrównało.... Chyba pisałam Ci kiedyś, że ja w ramach uspokajania go wymyśliłam masaże dla obojga.
Wzięło się to stąd, że od małego kąpiemy
dzieci nie codziennie, tylko co drugi dzień, no i te masaże to miały być tak na relaks, zamiast
kąpieli w te dni, kiedy ablucji
wieczornych nie było. Miałam nadzieję, że dzięki temu będą lepiej spać. Wydaje mi się, że pomogło, i że
między innymi dzięki temu Pychu trochę
się wyluzował... Oczywiście, głowy nie dam, może to przypadek albo tylko moje myślenie życzeniowe
albo co... Pewnie myślisz sobie, że
oszalałam, namawiam Cię jeszcze na masaże, a Ty pewno nie masz kiedy usiąść na chwilę... ale tak naprawdę, to
w sumie można sobie samodzielnie
zadecydować, kiedy robić a kiedy nie (ja w tej chwili już nie masuję ich co drugi dzień, bo nie mam na
to czasu ani siły, ale raz na parę dni
się staram), no i ile taki masaż ma trwać (jeśli jestem mocno zajęta albo zmęczona, to ograniczam się
nawet do 10-15 minut na dziecko, lepsze
to, niż nic!). Włączam relaksującą muzyczkę, zapalam kominek taki z olejkiem eterycznym
relaksującym, do masowania używam olejku
brzoskwiniowego (albo kokosowego, albo w ogóle zwykłej oliwki dla dzieci). Kiedyś cudowałam i
podgrzewałam olejek w buteleczce w
podgrzewaczu do dzieciowych butelek, ale od dość dawna mam to w nosie - wystarczy mocno rozetrzeć w dłoniach, żeby
zyskał odpowiednią temperaturę! Ponieważ
u nas nie jest jakoś bardzo ciepło, rozbieram małe do masażu i układam na poduszce elektrycznej,
włączonej na 1-2 kreski i przykrytej
pieluszką. Teraz już nie widzę takiej różnicy, ale jak zaczynałam, dałabym sobie rękę uciąć, że po
takim masażu Pyś spał dużo spokojniej.
No więc chyba mogę powiedzieć, że u nas ta metoda raczej się sprawdziła...
No cóż, idę powoli spać, bo
faktycznie przydałoby się trochę zregenerować...
moje dzieci co prawda chodzą spać prześlicznie o dziewiątej i śpią twardo zwykle tak do
pierwszej - drugiej w nocy (potem bywa
różnie), ale pechowo ja akurat nie mogę spać od tej dziewiątej do drugiej z nimi, bo muszę ściągać pokarm około
północy - bałabym się tego nie robić,
żeby nie stracić laktacji... bo, niestety, Pyś ma alergię, no i stwierdziłam, że spróbuję karmić piersią
oboje do roku... zobaczymy, czy to się
uda, ale próbować będę, bo P. twierdzi, że ścisła dieta wyprowadza ponad 90% dzieci z
alergii w ciągu pierwszego roku życia.
Oczywiście, dodatkowo jestem też na diecie ja - nie jem produktów mlecznych tudzież innych mocno
uczulających (czyli ograniczam jajka,
nie jem czekolady itd.). Prawdę mówiąc, na razie nie potrafię sobie wyobrazić, jakie cudowne życie będę
miała, jak to karmienie piersią się
skończy.... a tymczasem żegnam się powoli z jednoczesnym karmieniem mojej dwójeczki, bo dwójeczka robi
się coraz większa, nie mieści się na
poduszce do karmienia i w dodatku przeszkadza sobie nawzajem w trakcie jedzenia coraz
wybitniej...Więc już za chwilę będę musiała
karmić ich po kolei, co niewątpliwie zajmie dwa razy więcej czasu, wolę na razie nie myśleć, jak to będzie
wyglądało!....
Rozpisałam się okropnie - ech, idę ściągać i spać, trzymaj się!
Aż mi głupio nalegać, żebyś pisała, bo
nie masz pewnie wolnej chwili dla siebie...
ale jak będziesz mogła, to od czasu do czasu dawaj sygnał, co u Was, bo - nie ukrywam - ja się tu będę
niepokoić cokolwiek.... Trzymaj się dzielnie jak dotąd! No i nadal Ci życzę,
żeby ten spokój Cię nie opuszczał, mimo
wszystko, a dzieciom żeby się udzielał!
13 listopada 2014
A., ja na bardzo szybciutko, bo robota w pięty mnie gryzie (zlecenie mam na
dzisiaj, a niania ma wolne, moja Mama siedzi dziś z Małymi w związku z tym,
więc się muszę streścić... aczkolwiek zdarzało mi się już pracować i kończyć
zlecenie, kiedy byłam z nimi sama, zastanawiam się teraz, jak to zrobiłam, widocznie
w stresie człowiek może wszystko!). Powiem
tak: Kochana, zrób co tylko zdołasz, żeby zaopatrzyć się w, uwaga uwaga,
niestety, mega wydatek, ale będziesz go błogosławić: SUSZARKĘ DO UBRAŃ. Ja
wyczytałam jeszcze przed porodem na forum bliźniąt, że matki wynoszą to
urządzenie pod niebiosa, twierdzą, że jest - przy kilkorgu dzieciach w domu -
drugim najważniejszym urządzeniem po zmywarce, i ja się w 200 % z nimi zgadzam.
Ciuchy wyprane strzepujesz, wrzucasz do suszarki, po wyjęciu składasz jeszcze
ciepłe.... oprócz koszul męskich NIC wyjętego ze zmywarki nie wymaga
prasowania!!!! Odpada Ci poza tym wieszanie i ściąganie po wysuszeniu, to
naprawdę ułatwia życie! Jeśli tylko możesz, to spraw sobie taką suszarkę. Jeśli
się nie da inaczej, to weźcie na raty! Naprawdę warto w Twojej sytuacji.
Ja kiedyś myślałam, że suszarka wymaga podłączenia do systemu wentylacji i
zrezygnowałam z niej, bo u nas nie było takiej możliwości - ale potem
wyczytałam, że już nie wymaga, suszarka ma własny system kondensacji i co kilka
suszeń po prostu wylewa się wodę ze specjalnego pojemnika, a sama suszarka może
sobie stać zupełnie gdziekolwiek! Co więcej - jest tak lekka, że (jeśli masz
taką możliwość oczywiście) można też na specjalnych wysięgnikach zamontować ją
nad pralką!
Mój P. miał w pewnym momencie taki pomysł, że mi zrobi jakiś
prezent z okazji urodzenia bliźniąt, coś przebąkiwał o złotej biżuterii (he he,
zamiast tego w końcu niechcący zgubił moją obrączkę i pierścionek zaręczynowy,
kiedy byłam w szpitalu, wcześniej je odłożyłam i nie nosiłam bo mi palce
spuchły, no i nie znalazły się!), a ja twardo upierałam się, że nic nie chcę,
tylko suszarkę. No i się ugiął w końcu, a ja do tej pory uważam, że to była
najmądrzejsza rzecz, jaką mogliśmy kupić!
A druga sprawa - mały wydatek, przy moich ułatwiający życie bardzo. Jak
Ci pisałam, do masażu kładę moich małych na elektrycznej poduszce.
Wymyśliłam ten patent i jestem z siebie strasznie dumna, bo moje dzieci TEŻ
nienawidzą, kiedy jest im zimno po kąpieli. Dlatego przed rozebraniem do
kąpieli przygotowuję poduszkę, podgrzewam ją, rozścielam na wierzchu pieluszkę
- i dziecko wytarte kładę od razu na nagrzaną poduszkę! Malutka zawsze po
kąpieli darła się wniebogłosy, że jej zimno, Pyś też nie lubi zmiany
temperatury - wyobraź sobie, że po przerzuceniu na poduszkę natychmiast cichną,
nawet, jeśli przed chwilą się darli, bo podczas wycierania ręcznikiem odsłoniła
się na chwilę (i marzła!) ręka albo noga... Przypuszczam, że F., jeśli dostaje
spazmów, mogłabyś kłaść na tej poduszce także do rozbierania, potem przerzucać
do wanienki, potem znowu z powrotem na poduszkę - słowo Ci daję, na moich
ta poduszka działa jak magiczna różdżka po prostu! A taką, jak moja, można na
Allegro kupić za niecałe 40 zł - ja swoją zresztą kupiłam parę lat temu, bo też
jestem zmarźluch, i pocieszałam się nią od czasu do czasu w wyjątkowo zimne
wieczory, poducha przeszła u nas na pełen etat dopiero po urodzeniu dzieci,
kiedy skończyło się lato!
Z karmieniem
piersią, to wiesz - po prostu uważam, że nie ma za bardzo wyjścia - widzę
efekty, kiedy jesteśmy z Pychem na diecie (wysypka bardzo blednie, chociaż
właściwie nigdy całkiem nie znika), a ja jestem alergik od zawsze i wiem, jaka
to przyjemność, więc staję na uszach, żeby zapewnić Pysiowi jak najwyższe
prawdopodobieństwo, że się tego upierdlistwa pozbędzie.... Chociaż prawdę
mówiąc, wizja kolejnych 7-8 miesięcy z dziećmi przy cycku napawa mnie pewną
grozą. Ale czas leci szybko!... Więc i to pewnie zleci!....
Podziwiam Cię
ogromnie, że wyregulowałaś swoich, bo wiem, jak to ciężko.... u mnie także
zasypiają około 21.00 - pociesz się, że kiedy F. nadrobi z wagą, przestanie się
budzić w nocy na karmienia i wtedy dopiero to wyregulowanie zacznie Ci
procentować możliwością przespania błogo całej nocy!... Fakt, że u mnie
wieczory też są upiorne, ostatnia godzina przed ostatnim karmieniem to jest
jakiś kosmos - zastanawiałam się nawet, czy nie próbować o tę godzinę wcześniej
kłaść ich spać, ale to jakoś tajemniczo nie wychodzi, nie wiem, dlaczego...
Gratulacje i pozdrowienia dla siostry! :) Tak
sobie cichutko myślę, że jedno dziecko to chyba czysta rozkosz macierzyństwa :)
Po pierwsze, możesz spać wtedy, kiedy to robi Twoje dziecko (nie ma drugiego,
które w tym czasie by NIE spało, no nie?) - i nie masz nieustającego dylematu,
do którego podejść, które wziąć na ręce, które najpierw przewinąć, itd., itd.,
znanego chyba wszystkim rodzicom, a zwłaszcza matkom bliźniąt.... :) Poza tym, oczywiście, nieustająco podziwiam
Cię,. że sobie radzisz z Małymi mimo choroby F. i jesteś dzielna, nie tracisz
ducha, nie popadasz w czarną rozpacz i w ogóle, twarda z Ciebie babka - stałaś
się dla mnie, prawdę mówiąc, czymś w rodzaju punktu odniesienia. Jak mi narzeka
ktoś, kto ma zdrowe dzieci i właściwie żadnych większych problemów (poza takimi,
że np. dzieci kataru dostały, albo pracy jest dużo, albo niania się stawia, czy
coś), to sobie myślę o Tobie i o tej pogodzie ducha, która, moim zdaniem, mimo
wszystko gdzieś tam przebija z Twoich maili i o tym, że w takiej sytuacji Ty
NADAL potrafisz docenić, że masz dwójkę super dzieciaków.... chyba zrobię się
mało tolerancyjna wobec narzekających na pierdoły...
A co do zasypiania z F. - ja już nie raz
przekonałam się, że lepiej słuchać własnego instynktu, niż upierać się na
"książkowe" wychowywanie. U nas na przykład jest tak, że Pychu został
fanem jedzenia łyżeczką. Ku naszemu śmiertelnemu zdumieniu, na widok łyżeczki
otwiera szeroko buzię, po czym zjada zawartość, mlaszcząc smakowicie. Malutka
natomiast od początku po kilku łyżeczkach czegokolwiek, każdy posiłek oblewa
rzęsiście łzami. Początkowo błędnie to interpretowałam, że jej nie smakuje....
po czym okazało się, że każdy posiłek rozrzedzony i podany w butelce, zamiast
łyżeczki, jest zjadany bez protestów (no dobra, marchewka również bez entuzjazmu,
ale jednak!). No więc stwierdziłam, że chrzanię to serdecznie, nie będę
dziecka siłą przestawiać na łyżeczkę - teraz podobno są takie wytyczne, żeby w
ogóle kaszkami i innymi maziami karmić TYLKO łyżeczką, a ja mam to w nosie.
Niech sobie dziecko je, jak chce.... jakoś nie wierzę, że do dorosłości będzie
WOLAŁA z butelki!.... :)
No, to mi
wyszło szybciutko i w ogóle zwięźle!!! Pozdrawiam Cię gorąco! Trzymajcie się,
czwartek, 2 kwietnia 2015
Z listów do A. - część 11
27 sierpnia 2014
O rety :( Jesteś moją bohaterką, słowo! Ja ostatnio też w kociokwiku, do tego stopnia, że rzeczy do Was jeszcze nie
wysłałam, P. je wozi w samochodzie...
zmobilizuję się najdalej jutro, przysięgam! Miałam teraz ciąg wizyt rodzinnych, z jednej strony niby
fajnie, bo wszyscy oczywiście zabawiają
dzieci, no, ale do czasu, a potem, kiedy je trzeba położyć spać, dzieci są rozbudzone, rozbawione
i ni cholery zasnąć nie chcą :( no i
roboty jednak przy gościach parę razy więcej, a nie mniej... marzę o tym, żeby wreszcie mieć
chociaż tydzień z dziećmi i z P. tylko,
na spokojnie, bez elementów rozpraszających, wprowadzić im własne zwyczaje, jakieś ramy stworzyć albo
co... na razie mam uczucie, że tkwię w
chaosie, niestety, i dopóki wszyscy dookoła nie znikną z horyzontu, to tego nie ogarnę!
Kurczę, nie mogę teraz długo pisać, ale
to Ci MUSZĘ napisać: P. pacjentka poleciła nam urządzonko, które zwie się "KATAREK PLUS". Jest
to odciągacz katarku dla maluchów 0+,
który podłącza się - nie, NIE żartuję - do odkurzacza. Przetestowałam. To działa! Dzieci wyją
najwyżej pół sekundy, po wyłączeniu
odkurzacza są przyjemnie zdziwione, że nos wolny i łatwiej oddychać. Ja też myślałam, że to dowcip, ale
nie. Urządzenie jest na Allegro za 49 zł
(wersja lepsza, model PLUS, który można rozkładać do mycia). Napiszę porządniej, jak tylko zdołam,
na razie biegnę sprzątać po gościach
(dzisiaj wyjechali... w piątek wracają... uff) i oporządzać dzieci, bo się obudziły! Uściski i buziaki dla
Was!
19 września 2014
No, cześć! Co tam u Was???? Stuknij chociaż ze dwa słówka, żebym wiedziała,
że wszystko w porządku. U nas zanosi się na JEDNĄ WIELKĄ ZMIANĘ. Tfu,
przez lewe ramię i w nieodmalowane drewno, żeby nie zapeszyć, ale wygląda na
to, że .... chyba.... obym się nie myliła.... moje dzieci będą niebawem
przesypiały noce. To, co jeszcze niedawno wydawało się absolutnie niemożliwe,
teraz stało się całkiem realne.
A jak to się stało? Prawdę mówiąc,
odwrotnie, niż bym się spodziewała!... Do pewnego momentu usiłowałam z dziećmi
walczyć, a przesypianie nocy - wymusić. Dzieci tymczasem walczyły ze mną, nie
akceptując narzucanego im odgórnie harmonogramu. Wyglądało to tak: ja
usiłowałam maksymalnie opóźnić ostatnie karmienie, żeby dzieci nie budziły się
wcześniej, niż rano, a dzieci usiłowały zapaść w sen jak najwcześniej, żeby
następnie obudzić się na karmienie między drugą a czwartą.... Apogeum
osiągnęliśmy dokładnie tydzień temu. Ja się uparłam (po raz kolejny!) i
wybudziłam ich na karmienie o pierwszej w nocy w nadziei, że dzięki temu pośpią
do rana.... Bunt na pokładzie, jaki w ten sposób wywołałam, przerósł moje
najśmielsze wyobrażenia. Przez resztę nocy budzili się jak w
zegarku CO TRZY GODZINY, dzikim wrzaskiem wymuszając karmienie, a rano oboje byli przeżarci, nadęci i niezadowoleni z
życia... od tamtej pory powiedziałam sobie "dość". Trudno,
stwierdziłam, jeśli chcą spać od dziewiątej wieczorem do trzeciej w nocy, to ja
się dostosuję, najwyżej będę spać w tym czasie razem z nimi, jakoś wytrzymam -
kiedyś przecież zrezygnują z siedmiu karmień na dobę. Ku mojemu śmiertelnemu
zdumieniu, kiedy odpuściłam, okazało się, że dzieci z własnej woli powolutku
rezygnują z tego nieszczęsnego karmienia o trzeciej.... a przesypianie nocy do
szóstej rano staje się już niemal regułą!
A zatem - jeśli Twoi w nocy spać nie
chcą, to nie trać ducha i wypróbuj moją metodę! Ja wcześniej kombinowałam
różnie, przeciągałam właśnie to ostatnie karmienie, karmiłam ich wieczorami
częściej - co 2 godziny - zgodnie z zaleceniami "Zaklinaczki dzieci",
i zawsze przynosiło to skutki negatywne. Okazało się, że najlepiej zaufać
dzieciom i pozwolić im jeść tak, jak chcą.... Tego, zaiste, nie przewidziałam.
A jeśli Twoi od razu nie zechcą zrezygnować (zakładam, że pewnie nadal w nocy
jadają?) to się nie przejmuj - prędzej czy później powinni sami uznać, że
mniejsza liczba karmień wystarczy. U moich to się zbiegło w czasie z
nadrobieniem masy ciała - Pyś nadrobił szybciej i jest już większy od Malutkiej,
chociaż urodził się mniejszy, i szybciej zaczął przesypiać noce. Malutka,
obecnie trochę od niego mniejsza i drobniejsza, broniła się dłużej. Tym
niemniej - zdaje się, że po prostu przychodzi taki moment, kiedy dziecko
przestaje potrzebować tych karmień co 3 godziny - a w przypadku wcześniaków,
mam wrażenie, że to wtedy, kiedy już w miarę "nadrobią straty" do
rówieśników. Tak przynajmniej było u nas...
Aj, kończę na razie, bo muszę
wracać do pracy - bo zaczęłam po troszku pracować, korzystając z uprzejmości
dzieci w ustalaniu rytmu dobowego... o czym w następnym mailu. No, ale daj
znać, choćby króciutko, czy u Was wszytko OK, bo dawno się nie odzywałaś... jak
F.???? Zdrówka dla Was wszystkich, a dla niego przede wszystkim! Trzymajcie się
cieplutko!
środa, 1 kwietnia 2015
Z listów do A. - część 10
8 sierpnia 2014
Wreszcie sprężyłam się i odpowiadam!! :) Mam nadzieję, że u Was wszystko
dobrze, chociaż przypuszczam, że masz w domu niezły kociokwik przy dwójeczce,
no nie??? Teraz rozumiem Dobre Rady Krewnych i Znajomych Królika pt.
"korzystaj z pomocy, kiedy tylko nadarza się okazja".... Wiesz,
ja sobie radzę sama tylko wtedy, kiedy muszę, a muszę - kiedy akurat moja Mama
odpoczywa od nas ;) u siebie w domu (przyjeżdża nadal i przez czas dłuższy na
pewno będzie przyjeżdżać jeszcze do nas na parę dni albo dłużej co 2 tygodnie,
tak jesteśmy z Nią umówieni, żebyśmy mogli trochę odespać, póki maluchy budzą
się co 3-4 h na karmienie, i od czasu do czasu też pojechać gdzieś razem i
załatwić swoje sprawy). Z reguły jestem z dziećmi sama nie dłużej niż,
powiedzmy, do maksymalnie 7-8 godzin łącznie w ciągu dnia, kiedy mój mąż jest w
pracy, albo na wizytach domowych, albo w sklepie, albo idzie popływać w
pobliskim zalewie, żeby nie zwariować :) Fakt, że jest to trochę męczące,
ale da się wytrzymać. Co prawda moje dzieci w ciągu dnia sypiają coraz mniej
(ale to mnie w sumie cieszy, bo do pewnego momentu Malutka spała naprawdę
BARDZO dużo i miałam takie wrażenie, że ona przesypia ten czas, kiedy Pyś się
rozwija! :) A teraz to się jakoś wyrównało w miarę, uff), ale za to powolutku wydłużają
im się przerwy nocne między karmieniami - dobijamy do 4-5 godzin i mam ogromną
nadzieję, że za czas jakiś w ogóle przestaną się budzić w środku nocy.... No,
ale - cierpliwości.
Jak dla mnie, to Ty jesteś bohaterką, że ogarniasz teraz dwójkę, w tym
F. ze stomią, w dodatku oboje karmionych butelkami... Szczerze powiedziawszy,
mnie jest łatwiej karmić piersią, niż butelką, bo piersią mogę zatkać oba moje
pyszczki naraz. Mam bajerancką poduchę do karmienia i jak ich przystawiam
razem, to jestem w stanie nawet czasami książkę chwilę poczytać (!!!) -
no, nie zawsze, bo czasami jedno jest wkurzone, albo dwoje, łapią pierś i
wypuszczają, i awanturują się przy tym okropnie (no, Malutka dużo mniej, bo ona
jest niespotykanie spokojną osobą, ale Pyś nadrabia za to za oboje). A z
butelkami to sama wiesz, jak jest - trzeba przygotować mleczko, z reguły ja się
z tym spóźniam, więc towarzyszy mi akompaniament drących się z głodu
Paszczaków, potem karmić razem za bardzo też się nie da, bo mlekiem z butelki -
moi przynajmniej - bardziej się zachłystują i częściej ich trzeba odbijać, i
czasami jak próbuję ich butelkami karmić jednocześnie, kiedy krzyczą, że są
okropnie głodni, żałuję, że nie mam ośmiu rąk... no i sterylizowanie tych
butelek itd. itp. Mnie się czasami udaje nakarmić TYLKO z piersi i wtedy
mam w ogóle - relatywnie - święty spokój. Fakt, że trwa to potwornie
długo, bo przy piersi dzieci najchętniej zasypiają, no ale przynajmniej nie
muszę się obtykać z butelkami...
O rany, znowu któreś wyje, co prawda P., M. i moja Mama są na miejscu, ale
zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że i ja się powinnam dziećmi zainteresować,
więc lecę póki co, a jak będę miała chwilę, postaram się pisać dalej... Mam
nadzieję, że F. udało Wam się już odchuchać, a jak H.? Czy Wasze dzieci widzą
się nawzajem (skoro łapali się za ręce przez sen)? Moi nadal się dość
konsekwentnie ignorują (Malutka czasami przygląda się Pysiowi badawczo w czasie
wspólnego karmienia piersią, jakby się zastanawiała, co to za jeden, ten przy
drugim cycku :)) No tak, coś sklamrzy, obstawiam Pysia, który ma kolejny napad
wilczego apetytu i jak zwykle nie chce spać! Trzymajcie się cieplutko i
dzielnie! PS Napisz mi, jakie wymiary mają w tej chwili Twoje dzieci i jakie
noszą rozmiary? Bo moi wyrastają z ciuchów w takim tempie, że już pewnie
moglibyśmy odstąpić Wam kolejną porcję!
20 sierpnia 2014
Och, jak ja Cię rozumiem! .... Moja Mama wyjechała w
niedzielę wieczorem i od tego czasu usiłujemy znowu ogarnąć rzeczywistość we
czwórkę... co oznacza "we trójkę" w godzinach, kiedy P. jest w pracy.
Desperackie wysiłki, żeby wyeliminować małym jeden posiłek w ciągu nocy,
spełzają jak dotąd na niczym. Każda noc jest inna, ale jedzenia domagają się konsekwentnie
;) co trzy godziny albo niewiele rzadziej. Wczoraj nakarmiliśmy "pod
korek" o północy, położyliśmy się spać, zmrole obudziły się z wrzaskiem
już przed trzecią.... udałam głupią- błyskawicznie przewinęłam, najpierw jedno,
potem drugie, zatkałam paszczęki smoczkami, owinęłam kocykami i udałam się do
własnego łóżka. Nie byli zachwyceni, złorzeczyli sobie po cichu każde w swoim
łóżeczku - ale przetrzymałam ich w ten sposób do w pół do piątej, co uważałabym
za pewien sukces, gdyby nie świadomość, że dzisiaj oto mamy nowy dzień i kto
wie, co on (a także noc, która po nim nastąpi) przyniesie....
Ogólnie u nas też jest tak, że Księżniczka Malutencja
w porównaniu z bratem jest istotą cichą i bezwonną (no, z tym ostatnim różnie
bywa!), ale ... ALE!... niech tylko Pychu wpadnie w dobry humor, leży sobie i
gaworzy – Malutka natychmiast uznaje, że czas przejąć pałeczkę, i zaczyna wyć
:) Nie wiem, jakim cudem się dogadują, ale mam wrażenie, że ustalili to już w
życiu płodowym :) System działa niezawodnie :)
W dodatku ostatnio w domu wszytko nam się sypie -w
ciągu jednego tygodnia wysiadł (wbudowany w szafkę, niestety) ekspres do kawy i
mikrofalówka (tu padła na nas groza, bo sterylizator mamy do mikrofali, P. czym
prędzej przyniósł zastępczą z pracy),odpadła mi szuflada od zamrażarki, wczoraj
zlew kuchenny zatkał się na maksa, a przy próbach przetykania kwas wyżarł plamy
na blacie kuchennym, no - po prostu kosmos. Dodatkowo popsuła się nawigacja
GPS, która jest na gwarancji, jak przeczytałam procedurę odesłania do serwisu,
to mi ręce i majtki opadły, procedura ma 12 punktów i nie wiem, czy zdążę ją
zrealizować przed wygaśnięciem gwarancji :) Ale w pierwszej wolnej chwili
uporządkuję ciuchy i wyślę do Was!
U nas, niestety, też występuje problem dwóch różnych
mieszanek. Jako, że Pysia nam wysypało dość mocno na policzkach, P. zarządził,
że przechodzimy na BP, no i zobaczymy, co dalej... więc teraz, kiedy dostają
mieszankę, to każde swoją. Sama wiesz, jakie to uciążliwe... w dodatku trzeba
się pilnować, żeby nie pomylić butelek! Mam nadzieję, że BP wystarczy, i nie
będziemy musieli przechodzić na N., który podobno jest dość paskudny w smaku.
Co prawda Pychu, żerte dziecko, prawdopodobnie pochłonie wszystko bezkrytycznie,
ale nigdy nie wiadomo, wolałabym nie musieć próbować....
Tymczasem przystąpiłam do kolejnego eksperymentu na
dzieciach. Ponieważ Pyś jest mocno, moim zdaniem, nadpobudliwy i nerwowy, trudno
go wyciszyć, miewa kłopoty z zaśnięciem i trzeba uważać, żeby go w ciągu dnia
nie przestymulować - postanowiłam spróbować masażu. Nabyłam książkę pod dumnym
tytułem "Masaż niemowlęcia", no i od dzisiaj próbuję. Książka trochę nawiedzona,
wywodzi się chyba z Indii i coś tam jest o jakichś ajurwedach, ale postanowiłam
to zignorować. Moje dzieci miewają bóle zbliżone do kolki - wczoraj masowałam
brzuszek podczas takich boleści zgodnie z zaleceniami z książki, i mam
wrażenie, że kolka ustąpiła dzięki temu szybciej niż zwykle... Zachęcona tym wynikiem,
postanowiłam masować dzieci codziennie rano i co drugi dzień - wieczorem (bo my
co drugi dzień kąpiemy). Jeden masaż zajmuje około 10 do 15 minut. Liczę na to,
ze Pyś będzie dzięki temu bardziej wyluzowany i zadowolony z życia, a Malutka –
że będzie miała ze mną codziennie taki fajny kontakt "sam na sam"
(cały czas mi się wydaje, że Pysiowi siłą rzeczy poświęcamy więcej uwagi!). W
książce jest coś o rozmaitych olejkach eterycznych, ale postanowiłam używać
wyłącznie oliwki Johnson &Johnson, żeby nie zwiększać prawdopodobieństwa
alergii. Przelałam trochę do małej buteleczki, którą podgrzewam w dzieciowym podgrzewaczu
do butelek, tak, żeby oliwka była ciepła, i masuję. Jest to fajne. Jeśli uda Ci
się znaleźć na to te 20 minut dziennie, to moim zdaniem chyba warto, dzieciom
się podoba. Po porannym karmieniu odłożyłam ich do łóżeczek, sama się ubrałam,
zjadłam śniadanie, a potem przewinęłam, wymasowałam, przebrałam w ciuszki na
dzień, zawinęłam w kocyki, otworzyłam im okno, żeby pooddychali świeżym
powietrzem, i teraz tak się relaksują, że pora karmienia już nadeszła, a u
dzieci cicho - chyba sama pójdę ich obudzić zaraz na jedzenie... jestem w
lekkim szoku! Nie spodziewałam się, że tak się po masażu wyluzują, że uda mi
się takiego porządnego maila do Ciebie napisać! W takim razie lecę karmić, a Ty
trzymaj się cieplutko! W tym tygodniu będziemy jechali do miasta - przygotuję
ubranka do wysłania!
Subskrybuj:
Posty (Atom)