Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych
dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co
prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się
po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i
wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej
zrozumiałe. Poza tym, cóż za gratka –
starzy śpiący w tym samym pokoju!
Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu
daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby
przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój
miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim
wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas
przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż,
osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej
spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż.
Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z
wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień
drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że
zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży
widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal
Bachanowa przewiało nas wszystkich niewąsko,
włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy
i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką
przejażdżkę we dwoje”. A co tam,
stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o
takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z
Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca,
co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.
Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej
Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało
jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie
wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre
tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej
spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie
ciemności. Maszerując energicznie,
wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się
stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym
medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie
do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo
przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych
żeremi.
Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało –
pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował
nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił,
twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.
Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo
nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga
rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P.
dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą”
terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc
ostatecznie na plus.
Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader
udany: gdyby nie samochód ugrzęźnięty w
kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka - ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł,
ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do
wieczornego spaceru. Przy okazji
nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad
brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i
buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu
rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem. Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z
ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej
z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy
zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd
na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w
Białowieży czy skansen w Sztokholmie).
Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego
dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości
bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu
kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na
rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do
domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu
wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.
I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą
tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby
najkolorowszy?....”
No.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz