poniedziałek, 4 maja 2015

Szurpiły

Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej zrozumiałe.  Poza tym, cóż za gratka – starzy śpiący w tym samym pokoju!  Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż, osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż. 

Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal Bachanowa  przewiało nas wszystkich niewąsko, włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką przejażdżkę we dwoje”.  A co tam, stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca, co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.  Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie ciemności.  Maszerując energicznie, wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych żeremi. 

Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało – pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił, twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.  Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P. dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą” terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc ostatecznie na plus.  

Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader udany:  gdyby nie samochód ugrzęźnięty w kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka -  ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł, ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do wieczornego spaceru.  Przy okazji nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem.  Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w Białowieży czy skansen w Sztokholmie).

Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.

I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby najkolorowszy?....”


No. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz