środa, 4 kwietnia 2012

Porządki biblioteczne

W ramach przygotowań do Świąt, zamiast zająć się rzeczami istotniejszymi - np. obmyślaniem, czym skutecznie wykarmić przez 4 dni drobne 15 osób - postanowiłam zrobić porządki w domowej naszej biblioteczce.
Kiedy zaplanowaliśmy wstawienie w części wspólnej poddasza pięciu podwójnych regałów z Ikei, byłam święcie przekonana, że po doliczeniu dwóch dodatkowych regałów z gabinetu na słowniki, encyklopedie i inne takie wystarczy nam miejsca na 20 lat. Ehe.... Jasne. Sama moja fantastyka rozrasta się niebezpiecznie na cały regał, niedługo będę musiała usunąć z niego kryminały. Książki wojenne mojego męża oceniam na jakieś 1,5 regału - oceniam, bo zajmują poszczególne półki na różnych regałach w sposób dość przypadkowy, mieszając się niekiedy z historią. Historia starożytna miesza mi się z beletrystyką, beletrystyka - z biografiami, literatura babska nieco wyższych lotów ze skandynawską, a wszystko razem nakłada się na kategorię "najbardziej ulubione". Książki z dzieciństwa powoli wynoszę do dziecka (u niej na szczęście jest jeszcze odrobina miejsca, ale wykryłam ostatnio, że dość bezsensownie stoi u niej cały Lem, diabli wiedzą, po co i dlaczego). Zostawiłam sobie jedynie jedną półkę z Aniami z Zielonego Wzgórza i Jeżycjadą. Podróżnicze postanowiłam pogrupować razem z przewodnikami po świecie, ta kategoria również rozrasta się w tempie zastraszającym, no ale...
W desperacji ostatecznej powywalałam lektury niższych lotów (położymy je w przychodni na stoliczku z kartką, że kto chce, niech bierze). Uporządkowałam, co mogłam, jakkolwiek z przyczyn wymienionych wyżej wyszło to nie do końca sensownie. Usunęłam ostatecznie piętrzące się na stole do gier planszowych stosy i triumfalnie poupychałam je, gdzie należało.
Dwa dni później mój mąż postanowił przy okazji bytności w Warszawie odwiedzić tatusia. Od którego wyszliśmy z pudłem książek. Zawartość pudła piętrzy się od przedwczoraj na stole do gier. Odmówiłam dalszej współpracy.

czwartek, 29 marca 2012

Odkrycie roku

W ramach walki z uzależnieniem od zakupów internetowych, z ciuchów (no i butów... tak, kupiłam sobie nader ciepłe buty na przyszłą zimę na nader atrakcyjnej wyprzedaży) przerzuciłam się na bieliznę, obiecując sobie solennie, że uzupełnię jeszcze tylko braki w tym departamencie i odczepię się od zakupów definitywnie. Po czym zainwestowałam w produkt zwany dumnie "body odciążające biust". Miałam pewne wątpliwości, bo też kupowanie tego typu garderoby bez mierzenia bywa na ogół karkołomnym pomysłem, pocieszyłam się jednakowoż, że zaryzykuję, a w razie czego - jeśli wyjdzie niewypał - to odeślę. Kupiłam.
Przesyłka przyszła, rozpakowałam, przyodziałam wyrób bez większego przekonania.... i padłam z zachwytu i zdziwienia. Następnie przymierzyłam na to marynarkę (marynarki miewają to do siebie, że złośliwie nie dopinają mi się na wysokości klatki piersiowej bez względu na to, ile akurat schudnę, a ostatnio schudłam 7 kilo).  Chwała geniuszowi, który to cudo wymyślił! Nareszcie ktoś postanowił pochylić się nad ciężkim losem kobiet, zmagających się z trudnym do okiełznania rozmiarem 75F! Wynalazek, nie dość, że leży idealnie, biust podnosi (obecnie odnoszę wrażenie, że do tej pory, nosząc normalne staniki, miałam go relatywnie gdzieś w okolicach kolan), to jeszcze w dodatku faktycznie, zgodnie z deklaracją, biust odciąża. Będę ten cud reklamować niestrudzenie wśród dam obficie przez naturę wyposażonych.
A sama, rzecz jasna, zamówiłam już drugi egzemplarz na zmianę. Ubolewam jedynie nad brakiem wyboru kolorystycznego - są tylko białe z czarnym haftem, prześliczne co prawda, ale wszak i czarny by się przydał. Zdaje mi się, że nie spocznę, póki sobie jeszcze nie wyszperam jakiejś czarnej alternatywy... w dwóch egzemplarzach co najmniej. Prawdę mówiąc, jestem tak uszczęśliwiona efektem tej rewolucji, że nawet jakoś nie mam wyrzutów sumienia....
Chociaż pewnie powinnam.

wtorek, 27 marca 2012

Zapomniany świat

W sobotę wieczorem w naszej niewielkiej skądinąd miejscowości odbyła się uroczysta inauguracja albumu ze zdjęciami miasta, czy też wsi właściwie, bo właśnie w tym okresie, z którego pochodzą zdjęcia - 1875-1945 - straciło ono prawa miejskie. Miejscowy pasjonat zgromadził fotografie, wydreptał liczne ścieżki, przepytał miejscowych szczegółowo na okoliczność poszczególnych zdjęć - i wydał album po 5 latach pracy, własnym sumptem, przy wsparciu miejscowych instytucji i osób prywatnych.
Piękne i smutne to dzieło. Piękne - bo dzięki niemu my, przyjezdni, możemy dowiedzieć się, jak tu było kiedyś, uchylić rąbka wielkiej tajemnicy. W przeciwieństwie do mojego otrzaskanego we wszystkie strony z historią męża, do dziś - a już 5 lat mija, jak tu mieszkamy - chodząc po miasteczku i okolicy stąpam niepewnie, próbując bezskutecznie uświadomić sobie, że to kiedyś właściwie było centrum Polski. I pewnie stąd ten smutek, i dlatego smutne są tutejsze pieśni o rzece, która podzieliła kraj i odcięła bezpowrotnie to, co zostało na drugim, nagle odległym i niedostępnym brzegu. Dziwnie patrzeć na Poleszuków w łapciach z lipowego łyka, na żydowskie kramiki, ukraińskie dzieci zgromadzone przed szkołą. Chyba jeszcze dziwniej, niż w Warszawie - to, co w niej rośnie, tętni życiem i przesłania obraz tego, co było w tempie - odkąd tam nie mieszkam - już dla mnie nieogarnionym. Tutaj dla wielu ludzi czas stanął w miejscu dawno temu. Tylko tych ludzi coraz mniej, a niedługo już pewnie ich nie będzie... 

czwartek, 8 marca 2012

Resocjalizacja uzależnionego

Czyli moja. Doszłam albowiem do wniosku ostatnio.... A właściwie to nie. Do wniosku to ja doszłam już dawno, ale teraz odważyłam się nazwać rzecz po imieniu i głośno.
Jestem uzależniona od zakupów internetowych. No, jestem, nie ma się co oszukiwać dłużej. Do sklepów zwykłych od dawna mam daleko, tymczasem różne moje ulubione marki potworzyły sklepy internetowe, rozmiarówkę mam oblataną, bo w końcu znam siebie (i te sklepy) nie od dziś, no i tak jakoś....
Na etapie Allegro trzymałam się jeszcze jakoś, powiedzmy nie najgorzej. W końcu tu faktycznie można przyoszczędzić, zwłaszcza, kiedy się licytuje używane. Gwoździem do trumny okazały się w moim przypadku rozmaite serwisy, grupujące przeceny atrakcyjnych marek.  Nabywszy kieckę jednej niedawno odkrytej, a zachwycającej mnie nadzwyczaj firmy hiszpańskiej, za jedyne 370 PLN (na przecenie!) stwierdziłam (najpierw do lustra, a potem do męża): bezwzględnie trzeba powiedzieć sobie dość.
A dzisiaj odkryłam moją kieckę na drugim takim serwisie - co prawda już wyprzedaną - za około 150. Krew mnie nagła zalała, doprawdy. Oczywiście, podszyta zakupową manią natura już mi podszeptuje: zaglądać od czasu do czasu, trzymać rękę na pulsie, bo skoro ONI TUTAJ takie świetne marki mają w TAKICH CENACH, to grzech byłoby nie zajrzeć... i czegoś nie kupić od czasu do czasu.  Rozsądek zaś pyta surowo (i retorycznie): No i po co w ogóle zaglądałaś?
No i jak ja mam się zresocjalizować, hę? Może powinnam wyznaczyć sobie jakiś limit cenowy, już nawet nie miesięczny (szlachetne założenie jest takie, żeby jednak zejść do częstotliwości poniżej miesiąca w folgowaniu najbardziej prymitywnym instynktom... łowieckim), ale na przykład półroczny? Bo tak całkiem przestać, to, kurczę, no, to po prostu się nie da.... Chyba.Tym realistycznym akcentem....

wtorek, 6 marca 2012

Nadejszła wiekopomna chwila

Aaale jestem z siebie dumna. Utworzyłam właśnie link między wersjami językowymi artykułów w Wikipedii! Ha! I to wcale nie było takie trudne, okazuje się, a nawet wręcz dziecinnie proste... Super. Od dawna mnie korciło, żeby wtrącić do Wikipedii swój malusieńki choćby, mikroskopijny ułamek trzech groszy, założyłam sobie nawet konto, uprawniające do edycji artykułów... I wreszcie dziś, przypadkiem, w czasie pracy, wytropiłam okazję, żeby zacząć.
Uwielbiam Wikipedię. Wędruję po niej wzdłuż i wszerz, a linki pomiędzy poszczególnymi wersjami językowymi artykułów są dla mnie cenniejsze niż złoto z powodu mojej pracy. Zresztą, nawet gdyby nie praca, uważałabym Wikipedię za jeden z najważniejszych projektów, za jakie ostatnio zabrała się ludzkość. Niesamowite, że można kliknąć dwa razy tu, dwa razy tam, dopisać dwa słowa, wcisnąć "Zapisz".... i zyskać dzięki temu jakże  krzepiące uczucie, że oto wzięło się udział w czymś WIELKIM :) W jakich przedziwnych i cudownie niezwykłych czasach żyjemy w gruncie rzeczy...

sobota, 4 lutego 2012

Świrka ciąg dalszy

Dopadłam właśnie nowy przekład "Makbeta" niejakiego Piotra Kamińskiego - bezczelnie ogołociłam go w sklepie z folii, w którą był zapakowany, żeby sprawdzić, jak też tłumacz poradził sobie z interesującym mnie fragmentem. "Kciuk mnie swędzi, wniosek z tego, że coś idzie szkaradnego" - jak dla mnie, może być. Zachęcona pomyślnym wynikiem testu kupiłam... po czym, już w domu, przez pół dnia zabawiałam się porównywaniem oryginału, opatrzonego licznymi przypisami na stronie "The Shakespeare Project", z najnowszym tłumaczeniem. Wniosek? Wszystkie przekłady świata są bardziej interesujące od tego, którym powinnam się właśnie zająć... "Fun is not having nothing to do, it's having lots to do and not doing it",   zdecydowanie!

środa, 1 lutego 2012

I już luty

Z jakiegoś powodu, kiedy siedzę w kuchni - muszę, ale to po prostu muszę koniecznie czegoś sobie słuchać. Najchętniej audiobooka. Bardzo przyjemnie sprawdzały się swego czasu słuchowiska - lepsze i gorsze - na podstawie książek - lepszych i gorszych - Joanny Chmielewskiej, ostatnio towarzyszyła mi "Śmierć na Nilu" Agathy Christie w interpretacji niejakiego Artura Dziurmana, a teraz zaczęłam właśnie kolejną Agathę - "Dom nad kanałem", i to chyba w tym ostatnim padł cytat z szekspirowskiego "Makbeta": "By the pricking of my thumb".... w wersji nader niezgrabnie przetłumaczonej - nie chciało mi się zapamiętywać dokładnie, ale było to  coś w rodzaju "Swędzi mnie palec, a to oznacza z pewnością, że nadchodzi ku nam coś nieprzyjemnego"....  Co sprawiło, że natychmiast przestałam słuchać płyty i zajęłam się wymyślaniem (tudzież przypominaniem sobie) bardziej udanych przekładów.  I tak - z tych, które udało mi się sobie przypomnieć, zdecydowanie najbardziej lubię "Kciuk mnie świerzbi, co dowodzi, że coś złego tu nadchodzi" - sama natomiast wysmażyłam naprędce (dosłownie wręcz, bo nad patelnią pełną kiełbasy z cebulką i pomidorami): "Czuję po świerzbieniu kciuka, że zło drogi do nas szuka". I kto mi powie, że siedzenie w kuchni musi być nudne i mało twórcze? 

wtorek, 31 stycznia 2012

3 dodatkowe kilogramy

Tyle mi przybyło, niestety, po rzuceniu palenia... i to właściwie przez pierwszy tydzień! Udało mi się, na szczęście, zatrzymać w miejscu... nie powiem, że w porę, ale na szczęście w miarę szybko. Przystopowałam z jedzeniem, usiłuję ćwiczyć chociaż 2 – 3 razy w tygodniu.  Co gorsza, te dodatkowe kilogramy skumulowały się z tymi, które chciałam zrzucić już wcześniej – a z wiekiem jakoś mi to coraz trudniej przychodzi, hm. 
Siedzę tak sobie, stukam i słucham w radiu opowieści mojej koleżanki ze studiów o podróżowaniu z dziećmi...  ostatnio, kiedy spotkałyśmy się na kawie przy okazji jednej z moich – jakże nielicznych od pewnego czasu – wizyt w Warszawie – opowiadała mi, jak to wybrała się ze swoimi synkami i z mamą na wakacje do Norwegii.  O. zajęta pilotowaniem, mama usiłująca pacyfikować towarzystwo z tyłu (4 i 6 lat), bez wybitnych rezultatów. O., doprowadzona wreszcie do ostateczności zachowaniem dzieci, rzuciła w końcu przez ramię do młodszego: „Uspokój się, bo cię tu wysadzę i zostawię.” „Oj, mama, tak tylko gadasz” – rzuciła latorośl lekceważąco. To przelało czarę goryczy. O. zatrzymała samochód z piskiem opon, wywlokła młodego za fraki, postawiła na poboczu i rzekła: „A teraz ty zostajesz tutaj, a my jedziemy dalej!”  Na co dziecko podniosło na nią wielkie oczy i odpowiedziało: „Ale, mamo, jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież ja nie mówię po norwesku!”

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Poniedziałek

Nie pisałam, bo byłam zajęta. Byłam zajęta, bo spełniałam się pełnoetatowo... no, powiedzmy, 3/4 etatowo się spełniałam... jako macocha. Na pozostałą 1/4 etatu usiłowałam pracować, ale szło mi średnio. Jeśli już o pracy mowa, to jakoś lepiej szło mi traktowanie pracy z perspektywy hobbystycznej. Czytaj: siedzenie na forum branżowym i zajmowanie się pracą cudzą, zamiast własną. Niestety, forum branżowe nie rewanżuje mi się tym samym. Odpowiedziałam ostatnio na 20 pytań i wrzuciłam jedno własne. Nie odpowiedział mi nikt. Nie wiedzą, żuczki, czy jak?...
Etat macochy natomiast jest stosunkowo prosty w realizacji, ponieważ córka mojego męża, lat 12 (niebawem 13, matko jedyna, jak ten czas leci...) ma już właściwie do perfekcji opanowane zajmowanie się sobą. Moje zadania mogłyby się właściwie ograniczać do gotowania zupy pomidorowej ze świeżych pomidorów (ewentualnie z dodatkiem makaronu własnej roboty, ale biały ryż jaśminowy też przejdzie). Jest to bowiem jedyny produkt spoza kategorii "Chipsy i słodycze", który dziecko pochłania z własnej i nieprzymuszonej woli w dużych ilościach. A  chude jest jak patyk, więc jednak zadbać należy, żeby COŚ jadło od czasu do czasu.
A jak już zje pomidorową, a z pracy wróci mój mąż (który z reguły pomidorowej NIE zjada, bo się nieustająco odchudza, ze mną razem zresztą), bierzemy się za oglądanie filmów albo za granie w planszówki. I w jednej, i w drugiej dziedzinie mamy swoje świrki. Ze 2 lata temu zaczęła nam się faza na ekranizacje Agathy Christie, przerobiliśmy zatem rzetelnie całą serię Poirota z Davidem Suchetem, po czym odkryłam pannę Marple w wersji z Geraldine McEwan i zachwyt mój sięgnął zenitu. Wiem, że te ekranizacje do książek Christie miewają się na ogół jak pięść do nosa, ale Geraldine McEwan najchętniej adoptowałabym na babcię własną ze skutkiem natychmiastowym. Oczywiście, we wcieleniu panny Jane Marple.
Ostatnio zaś na topie były nie filmy, ale gry planszowe, a właściwie jedna. Oto po licznych rozterkach i długim namyśle, z duszą na ramieniu, postanowiłam zainwestować niebagatelną kwotę w „Boże igrzysko”. Okazało się, że to strzał w 10... przynajmniej dla nas, starych. Dziecko do tematu podeszło z niejaką rezerwą, pierwsza rozgrywka próbna pierwszej tury wydała jej się chyba dość niewąsko nudna, ale kiedyśmy już przebrnęli przez instrukcję i zaczęli grać na poważnie, wciągnęło nas bez reszty. I bylibyśmy nawet i Polskę ocalili przed rozbiorami, gdyby mi mąż mój rodzony w trzeciej turze nie urządził liberum veto.... przez co napadli na nas Turcy, którzy uprzednio napadli na Habsburgów. Notabene, grając w tę grę po prostu nie da się lubić Habsburgów.... co mnie akurat wyjątkowo odpowiada, ponieważ zgadza się idealnie z moimi zapatrywaniami polityczno-historycznymi. Od lat jestem fanką królowej Bony i jej metod wychowawczych, mimo, że w bardzo wczesnej młodości zaczytywałam się namiętnie Kraszewskim, który portretował ją nader ponuro. Gra w każdym razie świetna – nie mogę odżałować, prawdę powiedziawszy, że dziecko oddaliło się na resztę ferii w góry z własną mamusią, w ten sposób bowiem straciliśmy trzeciego do gry... Z drugiej strony, może to i lepiej. Terminy w pracy zaczynają mnie dość dotkliwie gryźć po zelówkach, pora wracać na pełen etat, i to pełną parą....

niedziela, 15 stycznia 2012

Śniegu...

... mi się zachciało, no to mam. Pada, biało jest, wieczorami zdecydowanie jaśniej. Sierściuch Łaciaty uznał zjawisko za tak fascynujące, że nie raczył wrócić do domu na noc, przysparzając mi dość ciężkich przeżyć, bo to właściwie pierwsza zima na dworze moich futer, i ich pierwszy śnieg, którego doświadczają w plenerze. Wcześniej mieszkaliśmy w miejscu, które wykluczało wypuszczanie zwierzyny - za dużo ruchliwych ulic, za dużo obcych zwierząt dookoła. Teraz za to snują się godnie niczym panie na włościach, polują (i, niestety, przynoszą latem zdobycz do domu) i zdarza się, że przepadają na całą noc. Tyle, że śniegu do tej pory nie było.... a jak już spadł, a Łatusia nie wróciła do domu nocną porą, miałam pewne obawy, że ją zasypało do cna. Wychodziłam, wołałam - zero odzewu. Wreszcie, tuż przed zmrokiem, odkryłam ślady łapek dookoła domu. Po chwili zjawiła się też nocna imprezowiczka - w stanie doprawdy godnym pożałowania. Nadmienię, że jest to kot typu "patrzcie, jaka jestem urocza" - różowy nosek, różowe poduszeczki łapek, łatki "tygrysie" na śnieżnobiałej sierści... Tymczasem do domu wróciło straszydło o czarnym pysku, czarnych niczym  "święta ziemia", jak mawiała moja babcia, łapach, wyglądające, jakby się właśnie pobiło z workiem węgla.  Póki co, doczyszczanie nie przyniosło rezultatów, nie pomógł suchy szampon dla kotów ani specjalne chusteczki. Szarość sierści kontrastuje interesująco z różowością noska.  A śnieg ciągle pada....

piątek, 13 stycznia 2012

Na przekór pechowemu piątkowi...

... poszłam sobie dzisiaj do fryzjera. Kiedy się zapisywałam, M. spytała: "Ale nie boisz się przyjść w piątek trzynastego?", na co odparłam dzielnie, że nie. W efekcie wyszło na to, że to ona powinna była się bać, bo kiedy myła mi głowę po farbowaniu, odpływ zatkał się tak, że trzeba było przeprowadzić 30-minutową akcję ratunkową z udziałem "Kreta" itp utensyliów. Miałam pewne obawy, że w tym odpływie utkwiła resztka moich włosów (trzynasty!) i do domu wrócę łysa, ale okazało się, że nie. Fryzura wyszła całkiem przyzwoicie, łudząco podobna do mojej ślubnej.... drugiej ślubnej. Zasadniczo nie mam nic przeciwko.
Praca za to rozlazła mi się dzisiaj kompletnie, nie zrobiłam właściwie nic konstruktywnego, tyle, że działam coraz aktywniej na portalu branżowym, na który wlazłam na złość własnemu mężowi (na zasadzie: skoro on może siedzieć godzinami na tych swoich forach, to i ja mogę! Ha! Oczywiście, nic nie zauważył. Zresztą, nie ma bladego pojęcia co robię. I bardzo dobrze!).  Okazuje się, że to naprawdę wciąga! Praca jako hobby nabiera nowego, interesującego wymiaru.
Wieczorem natomiast zaległam na łożu naszem szerokiem z kotami i książką, w treści raczej ponurą ("Opowieść wdowy" Joyce Carol Oates), i, czytając, czyniłam mimochodem wysiłki, żeby dyplomatycznie zbliżyć do siebie nieco na powrót nasze niesforne sierściuchy. Problem w tym, że sierściuchy, rodzone siostrzyczki z jednego miotu (trafiły nam się akurat najstarsza i najmłodsza), do czasu zżyte, zgrane i wtulające się w siebie nawzajem czule przy każdej okazji, w pewnym momencie życia stwierdziły, że oto czas, by ich drogi się rozeszły. Ściśle biorąc, stwierdził tak Sierściuch Łaciaty, który uznał, że jest już dorosły, samodzielny i odtąd będzie jedynym kotem na świecie. Sierściuch Czarny do dziś chyba nie czai, dlaczego siostra skazała go na taki dotkliwy ostracyzm, a że jest zasadniczo łagodnego charakteru, okazuje wyłącznie zdziwienie, kiedy Sierściuch Łaciaty prycha na niego i fuka; od czasu do czasu dochodzi nawet do (z reguły jednostronnych) łapoczynów. Tfu, odpukać, mam wrażenie, że od jakiegoś czasu jest trochę lepiej - oto dobrnęliśmy do punktu, w którym siostrzyce są znowu w stanie leżeć na tym samym łóżku, co nikogo z obecnych nie doprowadza do spazmów, fumów ani wybuchów wściekłości (co najwyżej od czasu do czasu jedno futro, z reguły oczywiście to łaciate, wynosi się ostentacyjnie i z obrazą). Dziś - spory sukces - udało mi się niepostrzeżenie tak pokierować rozwojem wydarzeń, że w pewnej chwili Sierściuch Łaciaty leżał z nosem wtulonym w ogon Sierściucha Czarnego, i nie protestował.... Kiedy się zdrzemnęłam jednakże, konfiguracja natychmiast uległa zmianie: po przebudzeniu stwierdziłam, że oto sierściuchy ulokowały się po obu moich stronach, tak, żeby broń Boże nie widzieć się nawzajem i nie mieć ze sobą styczności. Dobre i tyle, w sumie.
Następnie zaś zwlokłam się z łóżka, bo mnie olśniło. Leżałam bowiem, medytując ponuro i zastanawiając się, dlaczego ja tak nienawidzę zimy, dlaczego jest taka ponura i co zrobić, żeby ten stan rzeczy zmienić? No cóż, okazuje się, że to dość oczywiste. Po prostu jest ciemno! Podwójnie ciemno, bo śnieg nie pada. Gdyby go chociaż trochę spadło, to nawet u nas, mimo całkowitego i absolutnego braku latarń, zrobiłoby się jednak trochę jaśniej.... A co z tym fantem zrobić? Proste: napalić w kominku! Nic tak nie poprawia nastroju, jak ogień w kominku, przynajmniej mnie - mam najwyraźniej duszę piromana. Wyczyściłam więc szyby, usunęłam popiół (przy tej okazji znalazłam podpieczoną biedronkę, co trochę mnie zaskoczyło) - kiedy kończyłam, przybył z odsieczą mój mąż, zwabiony hałasem, i dokończył dzieła.  Faktycznie, pomogło!  A już całkiem optymistycznie zrobiło się, kiedyśmy przy tym ognisku domowym wypili sobie po drinku. No! Tak to ja mogę zimować!

środa, 11 stycznia 2012

Pisanie...

na bloggerze faktycznie podnosi na duchu - jest urzekająco łatwe. Nawet kompletna noga html-owa jest w stanie jednym palcem (u tejże nogi zapewne) dodawać notki, ba, nawet zmieniać czcionki i formaty i kolorki i takie tam... Bułka z masłem po prostu. Co za uroczy serwis.

A dziś w ramach systematycznego dążenia do poprawy nastroju poudzielałam się na serwisie branżowym, przygotowałam sobie bardzo dziwne ciasto drożdżowe z dodatkiem ziemniaków, z którego, jak głosi Google, powstaną pyszne bułeczki na jutrzejsze śniadanie, i posprzątałam w kuchni.  Przy tej ostatniej czynności zagapiłam się na parapet, medytując, jakie to dziwne: rok temu (no, trochę ponad), istnienie tegoż parapetu było zupełnie nieoczywiste - był to potencjalny jedynie parapet, mógł się okazać drewniany, kamienny, wyłożony płytkami... Kiedy pomyślę, ile czasu spędziliśmy na rozważaniach,w wyniku których zmaterializowała się wreszcie rzeczywistość naszego DOMU, nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie: czy było warto? czy efekt spełnił nasze oczekiwania?  Mam do tego projektu "Dom" stosunek kompletnie subiektywny: Potrafię jedynie (a przypuszczam, że mój mąż też) powiedzieć, że dobrze się tu czuję.  Nie umiem natomiast, hmmm, patrzeć na ten dom "z boku" i widzieć go. Po tych wszystkich miesiącach, wypełnionych wytężoną pracą koncepcyjną, pełnych strachu przed jakże ważkim debiutem, umiem jedynie poruszać się po nim intuicyjnie.  Dotarło do mnie poniewczasie, że prawdziwy dom nie jest utopią ani fotografią z magazynu o wnętrzach, tylko miejscem, w którym się mieszka, czasami się bałagani, czasami ma się dziurę w skarpetce, a czasem rozboli nas brzuch. Ciekawe - niby od początku to  wiedziałam, ale udało mi się wyidealizować pomysł posiadania domu tak dalece, że kiedy już zaistniał naprawdę, straciłam go z oczu.  Jest jak ubranie, tak wygodne i leżące tak doskonale, że czujemy się w nim dobrze, nawet o tym nie myśląc. Jest nasz i już.

wtorek, 10 stycznia 2012

Siedzę sobie...

... po drugiej stronie biurka. Znaczy, vis a vis Siedzącego Naprzeciwko. Gwoli precyzji, właściwie siedzę przy drugim biurku, bo biurka są dwa, czule zetknięte czółkami. Siedzę, puszczam sobie rozmaite Kasie Groniec i Elliottów Smithów i inne sympatyczne muzyczki, udaję, że szalenie mnie absorbuje wyszukiwanie i słuchanie tych różnych muzyczek, udaję, że podczytuję coś mądrego, udaję, że bardzo jestem wielce i poważnie zajęta. W rzeczywistości natomiast łypię od czasu do czasu nienawistnie na Siedzącego Naprzeciwko. Nie da się ukryć, zazdroszczę mu zaangażowania, z jakim produkuje po 50 postów dziennie (jak można tak szybko pisać dwoma palcami? nie potrafię pojąć) na rozmaitych forach tematycznych, zapału, z jakim błyszczy wiedzą, odzewu, z jakim się spotyka (bez względu na jego - tego odzewu - zabarwienie emocjonalne: Siedzący Naprzeciwko lubi również wsadzać kij w mrowisko i prowokować odzew pełen świętego oburzenia, sprzeciw i gorące protesty). Zazdroszczę mu, po prostu, tego, że się świetnie bawi.
Ja tymczasem nie bawię się świetnie, co jest zapewne efektem bezpłciowej, acz paraliżującej zimy,  przemęczenia, a kto wie, może i wypalenia w pracy, monotonii? Cholera raczy wiedzieć. Wpadłam w każdym razie na pomysł, że sobie popiszę tutaj. Może mi to humor poprawi? Może ze sobą dojdę do ładu. Może dojdę, dlaczego się czuję tak irracjonalnie nieszczęśliwa, zniechęcona, przemęczona, niezadowolona z siebie i wszystkiego dookoła też. Nawet moje ukochane koty są irytujące i za tłuste.
Muszę pilnie coś zrobić z całą tą frustracyjką moją małą, z tym niezadowolonkiem mikroskopijnym i nieuzasadnionym  - w przeciwnym razie stanę się żywym dowodem na to, że na tym łez padole kompletnie nie warto się starać.... I nie ma gorszego przekleństwa, niż spełnienie marzeń.  Bo oto mieszkam sobie w wymarzonym domku (hm, właściwie to domu nawet), z wymarzonym facetem, w pięknych okolicznościach przyrody.... No dobrze, nie posiadamy wymarzonych dzieci, no ale, po pierwsze, w życiu nie można mieć wszystkiego, a po drugie - brak wymarzonych dzieci oznacza, mimo wszystko, możliwość realizowania się w wymarzonej pracy, uskuteczniania wszelakich wymarzonych podróży - no, co ja poradzę, taki układ ma swoje plusy. Więc czego, do diabła, chce moje rozkapryszone jestestwo? 
A, wiem, pewnie papierosa. Bo oto rzuciłam fajki po raz mniej więcej dziesiąty trzy dni temu, i organizm łka bezsilnie z braku nikotyny. Więc może to tylko tęsknota za papieroskiem kochanym?
Ech. Idę się wykąpać.