wtorek, 17 grudnia 2013

Po żarcie

Dziecko przywiozło nam w prezencie grzybka tybetańskiego, pokazało, jak go zalewać, odcedzać, spijać kefirek, płukać, zalewać, odcedzać, spijać kefirek, płukać, i tak dalej, i tak dalej. Kefirek okazał się nader smaczny, procedura zalewania nieskomplikowana, zalewamy, pijemy, hodujemy zatem z zapałem.
Siedzę w domu, złożona ciężkim przeziębieniem, mąż akurat wybiera się do miasta powiatowego w sprawach służbowych. Wychodząc, pyta troskliwie, co mi kupić. Odpowiadam, że zapas mleka do zalewania grzybka.
Po półgodzinie dzwoni, żeby zapytać, czy mi czegoś jeszcze z miasta nie potrzeba, na ile dni zarezerwowałam dla nas pokój na wyjazd sylwestrowy itd. itp. - No dobra - mówi wreszcie, wyczerpawszy najwyraźniej listę tematów bieżących.  - To idę po żarcie dla grzyba!

czwartek, 17 października 2013

Nie ma jak w domu

Dzień kontrastów – o szóstej rano przebijaliśmy się przez ciemność i mgłę, żeby zdążyć na pociąg, późnym popołudniem wracaliśmy zalaną słońcem drogą pośród najznakomitszych kolorów jesieni.  Poranny bieg za pociągiem przysporzył mi emocji – nie lubię biegać za pociągami od czasu, kiedy udało mi się wpaść pod – na szczęście – ostatni wagon na Helu.  Co prawda wykonałam ten sprytny manewr tuż przy ostatnich drzwiach składu, pod którymi było już właściwie całkiem pusto, a miejsca było wystarczająco dużo, żeby całość mogła się odtoczyć dostojnie, z wolna dopiero nabierając rozpędu i nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Tym niemniej, życie całe zdążyło mi się przewinąć przed oczami i zaświtała mi myśl, że zaraz skończę jak Cybulski. Był to zresztą ostatni pociąg z miasteczka Hel tamtego dnia, wlekliśmy się więc następnie z Jastarni na piechotę w gęstniejącym mroku, usiłując niemrawo złapać stopa – do chwili, kiedy jeden z tych, co się nie chcieli dać złapać, niemalże przejechał mi po butach. Jako osoba po przejściach, o nerwach nieco nadwerężonych uprzednim wpadnięciem pod pociąg, dałam rozpaczliwego nurka w stronę przeciwną i wylądowałam w głębokim przydrożnym rowie. Przy okazji zdołałam stłuc sobie kolano.  Oczywistym jest zatem, że dyscyplina sportowa znana jako bieg za pociągiem kojarzy mi się, delikatnie mówiąc, średnio.

Mimo to pociąg złapałam, dojechałam do Warszawy, załatwiłam, co miałam załatwić, w ciągu godziny, i resztę dnia poświęciłam na podróż w kierunku przeciwnym. Pociągi do miasta stołecznego jeżdżą z naszego powiatowego nader zacnie, trasę pokonując w ciągu mniej więcej dwóch godzin, zarazem jednak, jak na moje potrzeby, jeżdżą stanowczo za rzadko. Wymyśliłam więc sobie, że udam się do stacji pośredniej (do której pociągi kursują raz na godzinę), a potem będę się zastanawiać, co dalej, i przezornie kupiłam bilet w automacie na Śródmieściu już rano. Następnie udało mi się złapać pociąg o godzinę wcześniejszy, niż planowałam. Kosztowało mnie to dodatkowe 70 złotych, niestety. Jak się okazuje, bilet jest ważny od godziny wstukanej w automacie podczas dokonywania zakupu, wcześniej nie.  Oznaczało to, że połowę trasy pokonuję na bilecie nieważnym (w drugiej połowie się uprawomocnił, ponieważ minęła wstukana przeze mnie godzina).  Uiściłam dodatkową należność, zazgrzytałam, dojechałam. Następnie znalazłam sobie autobus, którym już za dwa kwadranse miałam nadzieję wyruszyć do kolejnego punktu pośredniego.  Okazało się jednakże, że mój autobus – jak to pekaesy miewają w zwyczaju – jedzie drogą nader okrężną, i do upatrzonego przeze mnie miasteczka ma zamiar dotrzeć w ciągu... półtorej godziny. Zdecydowałam zatem, że wysiądę po drodze, umówiłam się z mężem,  że przyjedzie po mnie do punktu pośredniego pomiędzy dwoma uprzednio wybranymi, i przez resztę drogi już tylko zachwycałam się słońcem i jesienią.  Ten poranek, stwierdziłam wysiadając przed domem, musiał nam się chyba przydarzyć w jakimś innym życiu....  

niedziela, 13 października 2013

Bo Kundel najlepszym przyjacielem człowieka jest!



Problem książek został rozwiązany permanentnie przy okazji zeszłorocznej Gwiazdki. Byłam przekonana, że czeka mnie najfajniejszy prezent na świecie, Mąż postanowił albowiem obdarować mnie aparatem fotograficznym do zdjęć podwodnych. Podekscytowana, opowiadałam na prawo i lewo, jaki to super prezent dostanę. No i dostałam.... nawet dwa.
Aparat rzeczywiście sprawdza się doskonale.  Mały, poręczny, „heavy duty” – nadaje się nie tylko do fotografowania pod wodą, ale na wszelkiego rodzaju wyprawy krótsze i dłuższe. Mąż targa dzielnie cały swój osprzęt – „prawdziwy”, „poważny” aparat i obiektywy, ja zaś maszeruję sobie dziarsko bez obciążeń, ha, i trzaskam, co popadnie, kiedy mam ochotę. Na technice robienia zdjęć i tak się nie znam, a uwielbiam łapać ujęcia sytuacyjne. (Dziecko, które podłapało bakcyla, już w tej chwili trzaska najlepsze zdjęcia z nas trojga – tyle, że ona z reguły zabiera mojemu M. ten lepszy aparat, z teleobiektywem, i bezczelnie fotografuje obcych ludzi, strzelając im, nieświadomym niczego, genialne portrety). No, a pod wodą – bajka. Ja się bawię wyłącznie w nurkowanie w stylu swobodnym  – ze sprzętem nigdy nie próbowałam – i aparacik, który umożliwia robienie zdjęć do głębokości 10 m całkiem dobrej jakości, jest jak dla mnie stworzony. Wakacje mieliśmy w tym roku cudne, między innymi dzięki niemu właśnie.
Do prezentu spodziewanego znany wszem i wobec Święty, reprezentowany przez całą resztę rodziny, był uprzejmy dołożyć niespodziankę.  Ku swojej lekkiej konsternacji dostałam czytnik e-booków.... po czym wykonałam woltę godną najszczerszego neofity. Otrząsałam się na te e-booki długo i wytrwale: że to bez sensu. W wannie czytać się nie da. Skąd na to książki brać. Zdjęć oglądać na pewno nie można. Nie pachnie! (patrz komentarze poniżej). Bez sensu. Co się okazało? W wannie – przy zachowaniu doprawdy odrobiny ostrożności – można się bez problemu a z przyjemnością oddawać lekturze. Skąd brać? No cóż, większość nowości już się na bieżąco w formatach elektronicznych pojawia. W dodatku tańsze są o mniej więcej 1/3 od wersji papierowych.  Najbardziej zachwycił mnie jednakże pierwszy wyjazd z e-bookiem. Wybraliśmy się otóż całą rodziną do Londynu, z okazji okrągłych urodzin Taty (jako, że był uprzejmy przyjść na świat tego samego dnia –choć innego roku – co miłościwie Anglikom, a właściwie poniekąd i nam, wyposażonym od lat w paszporty kanadyjskie, panująca Elżbieta, Mama doszła do wniosku, że tam bez wątpienia będzie najlepsza balanga).  Polecieliśmy sobie tanimi liniami, bo w końcu taki wyjazd dla osób sześciu to – finansowo – nie w kij dmuchał, a co za tym idzie – prawie bez bagażu.  Nie biorąc bagażu, zdołałam zabrać ze sobą na czytniczku moim ukochanym kilkadziesiąt książek. I pokochałam go na zawsze.  Uczucie spotęgowało się stanowczo, kiedy przy okazji kolejnego wyjazdu uświadomiłam sobie, że na wakacjach w dowolnej części świata jestem w stanie bez trudu uzupełniać zapas lektur na bieżąco! Tak się złożyło, że  akurat na tegoroczny wyjazd i tak musieliśmy zabrać laptopa (pierwsze dwa dni urlopu skonsumowało mi super-hiper-mega ważne zlecenie, którego nie zdołałam wykończyć przed oddaleniem się).  Od paru  lat spędzamy urlopy standardowo: Mąż (który jest pod tym względem genialny) wyszukuje bilety, z reguły czartery, następnie pod te bilety rezerwuje na miejscu samochód tudzież noclegi w bookingu. Wiedząc, że tego laptopa i tak weźmiemy ze sobą, zarezerwował noclegi z wi-fi. W praktyce oznaczało to, że przez cały wyjazd możemy sobie kupować na bieżąco e-booki, które akurat miały swoje premiery w polskich księgarniach..... Możemy, bo w ciągu miesiąca od pamiętnej Gwiazdki byliśmy już wyposażeni w czytniki WSZYSCY. Mąż dostał swojego, jeśli się nie mylę, po tygodniu albo po dwóch, dziecko w następnej kolejności, również niebawem.  Dziecko, które w czasie ostatniego naszego dłuższego wyjazdu zdołało zgubić telefon, zadołowawszy go przezornie w wypożyczonym na 2 dni samochodzie, a następnie zostawiwszy w tymże (zorientowało się na promie, na otwartym morzu, kiedy było już za późno na jakąkolwiek interwencję), zapytane ponuro: - A kundla nie zgubiłaś? – otworzyło szeroko oczęta i odparło, urażone: - No wiesz! Kundel to mój przyjaciel!
No, nie da się ukryć, że mój też.