Dziecko przywiozło nam w prezencie grzybka tybetańskiego, pokazało, jak go zalewać, odcedzać, spijać kefirek, płukać, zalewać, odcedzać, spijać kefirek, płukać, i tak dalej, i tak dalej. Kefirek okazał się nader smaczny, procedura zalewania nieskomplikowana, zalewamy, pijemy, hodujemy zatem z zapałem.
Siedzę w domu, złożona ciężkim przeziębieniem, mąż akurat wybiera się do miasta powiatowego w sprawach służbowych. Wychodząc, pyta troskliwie, co mi kupić. Odpowiadam, że zapas mleka do zalewania grzybka.
Po półgodzinie dzwoni, żeby zapytać, czy mi czegoś jeszcze z miasta nie potrzeba, na ile dni zarezerwowałam dla nas pokój na wyjazd sylwestrowy itd. itp. - No dobra - mówi wreszcie, wyczerpawszy najwyraźniej listę tematów bieżących. - To idę po żarcie dla grzyba!
wtorek, 17 grudnia 2013
czwartek, 17 października 2013
Nie ma jak w domu
Dzień kontrastów – o szóstej rano
przebijaliśmy się przez ciemność i mgłę, żeby zdążyć na pociąg, późnym
popołudniem wracaliśmy zalaną słońcem drogą pośród najznakomitszych kolorów
jesieni. Poranny bieg za pociągiem
przysporzył mi emocji – nie lubię biegać za pociągami od czasu, kiedy udało mi
się wpaść pod – na szczęście – ostatni wagon na Helu. Co prawda wykonałam ten sprytny manewr tuż
przy ostatnich drzwiach składu, pod którymi było już właściwie całkiem pusto, a
miejsca było wystarczająco dużo, żeby całość mogła się odtoczyć dostojnie, z
wolna dopiero nabierając rozpędu i nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Tym niemniej,
życie całe zdążyło mi się przewinąć przed oczami i zaświtała mi myśl, że zaraz
skończę jak Cybulski. Był to zresztą ostatni pociąg z miasteczka Hel tamtego
dnia, wlekliśmy się więc następnie z Jastarni na piechotę w gęstniejącym mroku,
usiłując niemrawo złapać stopa – do chwili, kiedy jeden z tych, co się nie
chcieli dać złapać, niemalże przejechał mi po butach. Jako osoba po przejściach,
o nerwach nieco nadwerężonych uprzednim wpadnięciem pod pociąg, dałam
rozpaczliwego nurka w stronę przeciwną i wylądowałam w głębokim przydrożnym
rowie. Przy okazji zdołałam stłuc sobie kolano.
Oczywistym jest zatem, że dyscyplina sportowa znana jako bieg za
pociągiem kojarzy mi się, delikatnie mówiąc, średnio.
Mimo to pociąg złapałam,
dojechałam do Warszawy, załatwiłam, co miałam załatwić, w ciągu godziny, i
resztę dnia poświęciłam na podróż w kierunku przeciwnym. Pociągi do miasta
stołecznego jeżdżą z naszego powiatowego nader zacnie, trasę pokonując w ciągu
mniej więcej dwóch godzin, zarazem jednak, jak na moje potrzeby, jeżdżą
stanowczo za rzadko. Wymyśliłam więc sobie, że udam się do stacji pośredniej
(do której pociągi kursują raz na godzinę), a potem będę się zastanawiać, co
dalej, i przezornie kupiłam bilet w automacie na Śródmieściu już rano. Następnie
udało mi się złapać pociąg o godzinę wcześniejszy, niż planowałam. Kosztowało
mnie to dodatkowe 70 złotych, niestety. Jak się okazuje, bilet jest ważny od
godziny wstukanej w automacie podczas dokonywania zakupu, wcześniej nie. Oznaczało to, że połowę trasy pokonuję na
bilecie nieważnym (w drugiej połowie się uprawomocnił, ponieważ minęła wstukana
przeze mnie godzina). Uiściłam dodatkową
należność, zazgrzytałam, dojechałam. Następnie znalazłam sobie autobus, którym
już za dwa kwadranse miałam nadzieję wyruszyć do kolejnego punktu pośredniego. Okazało się jednakże, że mój autobus – jak to
pekaesy miewają w zwyczaju – jedzie drogą nader okrężną, i do upatrzonego
przeze mnie miasteczka ma zamiar dotrzeć w ciągu... półtorej godziny.
Zdecydowałam zatem, że wysiądę po drodze, umówiłam się z mężem, że przyjedzie po mnie do punktu pośredniego
pomiędzy dwoma uprzednio wybranymi, i przez resztę drogi już tylko zachwycałam
się słońcem i jesienią. Ten poranek,
stwierdziłam wysiadając przed domem, musiał nam się chyba przydarzyć w jakimś
innym życiu....
niedziela, 13 października 2013
Bo Kundel najlepszym przyjacielem człowieka jest!
Problem książek został rozwiązany permanentnie przy okazji
zeszłorocznej Gwiazdki. Byłam przekonana, że czeka mnie najfajniejszy prezent
na świecie, Mąż postanowił albowiem obdarować mnie aparatem fotograficznym do
zdjęć podwodnych. Podekscytowana, opowiadałam na prawo i lewo, jaki to super
prezent dostanę. No i dostałam.... nawet dwa.
Aparat rzeczywiście sprawdza się doskonale. Mały, poręczny, „heavy duty” – nadaje się nie
tylko do fotografowania pod wodą, ale na wszelkiego rodzaju wyprawy krótsze i
dłuższe. Mąż targa dzielnie cały swój osprzęt – „prawdziwy”, „poważny” aparat i
obiektywy, ja zaś maszeruję sobie dziarsko bez obciążeń, ha, i trzaskam, co
popadnie, kiedy mam ochotę. Na technice robienia zdjęć i tak się nie znam, a
uwielbiam łapać ujęcia sytuacyjne. (Dziecko, które podłapało bakcyla, już w tej
chwili trzaska najlepsze zdjęcia z nas trojga – tyle, że ona z reguły zabiera
mojemu M. ten lepszy aparat, z teleobiektywem, i bezczelnie fotografuje obcych
ludzi, strzelając im, nieświadomym niczego, genialne portrety). No, a pod wodą –
bajka. Ja się bawię wyłącznie w nurkowanie w stylu swobodnym – ze sprzętem nigdy nie próbowałam – i
aparacik, który umożliwia robienie zdjęć do głębokości 10 m całkiem dobrej
jakości, jest jak dla mnie stworzony. Wakacje mieliśmy w tym roku cudne, między
innymi dzięki niemu właśnie.
Do prezentu spodziewanego znany wszem i wobec Święty,
reprezentowany przez całą resztę rodziny, był uprzejmy dołożyć
niespodziankę. Ku swojej lekkiej
konsternacji dostałam czytnik e-booków.... po czym wykonałam woltę godną
najszczerszego neofity. Otrząsałam się na te e-booki długo i wytrwale: że to
bez sensu. W wannie czytać się nie da. Skąd na to książki brać. Zdjęć oglądać na
pewno nie można. Nie pachnie! (patrz komentarze poniżej). Bez sensu. Co się
okazało? W wannie – przy zachowaniu doprawdy odrobiny ostrożności – można się
bez problemu a z przyjemnością oddawać lekturze. Skąd brać? No cóż, większość
nowości już się na bieżąco w formatach elektronicznych pojawia. W dodatku
tańsze są o mniej więcej 1/3 od wersji papierowych. Najbardziej zachwycił mnie jednakże pierwszy
wyjazd z e-bookiem. Wybraliśmy się otóż całą rodziną do Londynu, z okazji
okrągłych urodzin Taty (jako, że był uprzejmy przyjść na świat tego samego dnia
–choć innego roku – co miłościwie Anglikom, a właściwie poniekąd i nam,
wyposażonym od lat w paszporty kanadyjskie, panująca Elżbieta, Mama doszła do
wniosku, że tam bez wątpienia będzie najlepsza balanga). Polecieliśmy sobie tanimi liniami, bo w końcu
taki wyjazd dla osób sześciu to – finansowo – nie w kij dmuchał, a co za tym
idzie – prawie bez bagażu. Nie biorąc
bagażu, zdołałam zabrać ze sobą na czytniczku moim ukochanym kilkadziesiąt
książek. I pokochałam go na zawsze. Uczucie spotęgowało się stanowczo, kiedy przy
okazji kolejnego wyjazdu uświadomiłam sobie, że na wakacjach w dowolnej części
świata jestem w stanie bez trudu uzupełniać zapas lektur na bieżąco! Tak się
złożyło, że akurat na tegoroczny wyjazd
i tak musieliśmy zabrać laptopa (pierwsze dwa dni urlopu skonsumowało mi
super-hiper-mega ważne zlecenie, którego nie zdołałam wykończyć przed
oddaleniem się). Od paru lat spędzamy urlopy standardowo: Mąż (który
jest pod tym względem genialny) wyszukuje bilety, z reguły czartery, następnie
pod te bilety rezerwuje na miejscu samochód tudzież noclegi w bookingu. Wiedząc,
że tego laptopa i tak weźmiemy ze sobą, zarezerwował noclegi z wi-fi. W
praktyce oznaczało to, że przez cały wyjazd możemy sobie kupować na bieżąco
e-booki, które akurat miały swoje premiery w polskich księgarniach..... Możemy,
bo w ciągu miesiąca od pamiętnej Gwiazdki byliśmy już wyposażeni w czytniki
WSZYSCY. Mąż dostał swojego, jeśli się nie mylę, po tygodniu albo po dwóch, dziecko
w następnej kolejności, również niebawem. Dziecko, które w czasie ostatniego naszego
dłuższego wyjazdu zdołało zgubić telefon, zadołowawszy go przezornie w
wypożyczonym na 2 dni samochodzie, a następnie zostawiwszy w tymże
(zorientowało się na promie, na otwartym morzu, kiedy było już za późno na
jakąkolwiek interwencję), zapytane ponuro: - A kundla nie zgubiłaś? – otworzyło
szeroko oczęta i odparło, urażone: - No wiesz! Kundel to mój przyjaciel!
No, nie da się ukryć, że mój też.
Subskrybuj:
Posty (Atom)