środa, 21 maja 2014

Internet jest mały

Mniej więcej tydzień temu zapisałam się do grupy „Tłumaczenia” na Facebooku, którą śledzę sobie teraz nieco z boku, ponieważ – dobiwszy do absolutnej czołówki kobiet pracujących w trakcie ciąży bliźniaczej (9 procent odpowiedzi na pytanie „W którym tygodniu ciąży przestałyście pracować?” -  „po 30 tygodniu”) – postanowiłam jednak spasować i zrobić sobie w końcu wolne, jako że nastał tydzień trzydziesty i trzeci.  Już dziś natomiast natrafiłam na rzeczonym forum na post współzałożyciela najgłówniejszej polskiej witryny, poświęconej bliźniętom... Faktycznie, nie skojarzyłam dotąd, że to przecież kolega po fachu!  W dodatku post pojawił się akurat, kiedy się zwlokłam sprzed telewizora, obejrzawszy na DVD film z udziałem synków - bliźniaków tegoż autora postu. Nie ma co, zdolni chłopcy...

czwartek, 6 lutego 2014

Futra nadobne

Zbliżam się niebezpiecznie do granic tolerancji oraz cierpliwości do naszych rozkosznych kocich futer. Futro czarne nabrało zwyczaju uprawiania biegów po moim brzuchu w okolicach godziny czwartej rano, co jest w tej chwili wyjątkowo źle widziane, przy czym niekiedy chodzi o to, żeby mnie obudzić, ponieważ futro zapragnęło wyjść na dwór (w takim wypadku już po około 30 minutach wskakuje na parapet i wali w niego wściekle łapami zwiniętymi w pięści, domagając się wpuszczenia z powrotem), albo na przykład wyłącznie o to, żeby pohasać sobie beztrosko, bo przecież czwarta to taka urocza godzina do zabawy... a pan zostawił pod łóżkiem kawałek celofanu, a zatem – podrzucamy, szeleścimy i hasamy. Staram się nie wpuszczać rzeczonego futra do sypialni wieczorami – ono natomiast stara się ukryć np. pod łóżkiem i przeczekać do zgaszenia światła, względnie próbuje dobijać się do nas po nocy, drapiąc w drzwi.
Futro łaciate, które od naszego łoża trzyma się godnie z daleka, uważając je za terytorium zdominowane przez futro czarne, przeszkadza mi w pracy. Przychodzi do gabinetu, wskakuje na szafkę, z szafki przechodzi na parapet, z parapetu – na biurko, a następnie prosto na moje kolana. Z tygodnia na tydzień coraz słabiej mieści się pomiędzy brzuchem a półką na klawiaturę, o co ma do mnie wyraźną pretensję. W dodatku, pogłaskane, rozcapierza pazury i wbija je kompulsywnie w rzeczony brzuch. Albo w dekolt. Albo próbuje dziurawić mi rajstopy.
Dość mam serdecznie tej kooperacji, i dziś przechwyciłam futro łaciate w chwili śmiałego zeskoku z biurka na moje kolana. – Sprzedam was na Allegro – obwieściłam gromko, chwytając futro za kark i podnosząc do góry. – Jesteście ładne, urocze, stosunkowo  młode....
- A ile one mają właściwie? – zainteresował się mąż zza swojego komputera. Nie dziwi mnie to, w końcu mój rodzony ojciec nigdy w życiu nie wiedział, w której jestem klasie. Skąd mąż miałby wiedzieć, od ilu lat posiadamy futra?
- Pięć lat mają – odrzekłam. – Mam pięć latek, pięć i pół, sięgam mordą ponad stół... – mruknął mąż, zapatrzony w ekran. Zaprotestowałam energicznie, bo przypomniała mi się lektura z dzieciństwa: książka o dziewczynce, która – zapragnąwszy kotka – przygarnęła niechcący czarną panterę w wieku niemowlęcym, zgubioną opodal przez jakże nieuważnego pracownika cyrku.  „Skaczę ładnie ponad stół” – o, to byłby niezły slogan reklamowy. Jeśli jednak postanowię je sprzedać, będzie jak znalazł.  

niedziela, 2 lutego 2014

Imieniny miesiąca

Przeżyłam jakoś. Czuję się moralną zwyciężczynią (przez bite dwa tygodnie – ani jednego poważniejszego konfliktu, zaledwie kilka nieco, powiedzmy, irytujących dyskusji na tematy okołopolityczne i ogólnoludzkie). Jestem poza tym bezbrzeżnie wdzięczna mojemu mężowi, że wymyślił tę rehabilitację – Ciotka, która w chwili przyjazdu do nas wymagała praktycznie niemal pełnej obsługi, po serii zabiegów przeprowadzanych codziennie, z wyjątkiem niedziel, pod koniec pobytu brała czynny udział w przygotowywaniu obiadów dla wszystkich, a całą resztę posiłków przygotowywała sobie sama. Nie powiem, było mi to dość na rękę, ponieważ – zmartwychwstawszy – przystąpiłam do nadrabiania zaległości w pracy w takim tempie, że, zanim zdążyłam się obejrzeć, wyrobiłam normę za poprzednie, niemal w całości przeleżane bezczynnie, dwa miesiące.  Miałam pewne obawy, czy Bliźniaki nie poczują się źle traktowane przez mamusię i nie zastrajkują jakim kryzysem ciążowym – ale zniosły dzielnie etap mojej katorżniczej pracy.  Prawie do końca. W nocy po ostatnim dniu przesiedzianym prawie w całości przy komputerze (obawiam się, że to mogło być nawet około 16 godzin) obudziłam się z krzykiem – TAKIEGO skurczu łydki nie doznałam przedtem nigdy w życiu. Noga bolała mnie później jeszcze przez dwa dni, co na szczęście zbiegło się już z tym okresem, kiedy mogłam wyluzować z pracą i dla odmiany bardziej zająć się domem, w spowolnionym tempie. Mąż przykazał surowo nie siedzieć zbyt długo, nie trzymać nóg w jednej pozycji, i pokornie staram się stosować do tych zaleceń, nie mam bowiem ochoty zejść przedwcześnie z tego świata z powodu zakrzepicy.

Ciotkę chcieliśmy odwieźć do Warszawy najpierw we wtorek, potem w czwartek, ostatecznie stanęło na piątku, co nie było głupie, bo przedłużyło Jej rehabilitację wcale skutecznie. Dodatkowo, dzięki zmianie planów, w czwartek udało nam się wstrzelić na kolejne USG, z którego wynika, że nasze Bliźniaki są prawdopodobnie parką mieszaną.  Informacja ta wprawiła mnie niemal w euforię tudzież zmieniła diametralnie moje podejście do wizyt w sklepach z ubrankami dziecięcymi – do tej pory jakoś oglądanie odzieży w ambitnym rozmiarze 56 – 62 wydawało mi się totalną abstrakcją, teraz natomiast – o zgrozo – mogę godzinami przebierać w asortymencie, przeznaczonym dla obu płci.  Bogu dzięki, że to ogłupienie nie rzuca mi się – póki co – na obszary mózgu odpowiedzialne za pracę zawodową.


A skoro już o pracy - jakoś nie mogę się zmobilizować, żeby uprzedzić wszystkie agencje, z którymi współpracuję – a jest ich kilka - że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi zostanę niebawem wyłączona z życia zawodowego na czas dłuższy.  Chyba trzeba będzie się zebrać w sobie – wedle kalendarzy ciąży bliźniaczej, mamy już właściwie półmetek... i kiedy to zleciało? 

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Interludium

Zdechłość ogólna minęła mi w sposób cudowny, i liczba godzin spędzanych bezproduktywnie (albo pół-bezproduktywnie) na kanapie w salonie została zredukowana z około dwunastu dziennie do zera. Biegam jak przysłowiowy kot z pęcherzem, odbijając sobie radośnie długie tygodnie przymusowego bezruchu.

Tymczasem po tygodniu? dwóch? odreagowywania baaardzo długich w tym roku Świąt w otoczeniu Rodziny, które przeciągnęły się do pierwszego tygodnia stycznia (uwielbiam moją Rodzinę, ale przywykłam już do życia w pewnym od niej oddaleniu i do niskiego zagęszczenia powierzchni mieszkalnej w przeliczeniu na metr kwadratowy) urozmaiciliśmy sobie egzystencję w dwójnasób, przywożąc z Warszawy Ciotkę Ze Złamaną (Zrośniętą) Nogą na czas bliżej nieokreślony w celu rehabilitacji. Ciotka - skłócona z PRAWIE całą rodziną (konflikt ominął szczęśliwie tylko młodsze pokolenia, z którymi Ciotka jest uprzejma nadal utrzymywać kontakt) - mieszka samotnie, charakter ma, delikatnie mówiąc, nie najłatwiejszy, a z wiekiem robi się coraz trudniejsza w pożyciu. Chwilami nie mogę się oprzeć myśli, że przebywanie z nią na co dzień jest swego rodzaju wprawką do czekającego mnie niebawem życia codziennego z bliźniakami.... kiedy to bliźniaki wejdą w etap nieopanowanego gadulstwa, męczących i niekoniecznie sensownych pytań oraz ogólnej upierdliwości. Pocieszam się, że, po pierwsze, nikt nie będzie ode mnie oczekiwał, że wobec własnych dzieci będę miła i cierpliwa 24 godziny na dobę, po drugie - że, w przeciwieństwie do Ciotki, bliźniaki będą rokowały pozytywnie, a cierpliwość prędzej czy później przyniesie owoce. Póki co nie tracę nadziei, że zanim bliźniaki przyjdą na świat i postawią całe nasze życie na głowie zdążymy się choć odrobinę nacieszyć upragnioną - a nieosiągalną od dłuższego czasu - samotnością we dwoje...

Tymczasem nie oparłam się pokusie i zamówiłam w Amazonie dwie książki, u nas nieosiągalne: "Jack London: An American Life" niejakiego Earle'a Labora (sądząc po opisie, wielbi Londona równie żarliwie, jak ja!) i "The book of Jack London" Charmian Kittredge London, na którą od kilku lat miałam wielką ochotę. Na punkcie Londona mam bzika, odkąd pamiętam, z przyczyn dość nietypowych: jako nastolatka przeczytałam - prawie nieznaną i uważaną powszechnie za kiepską - powieść "Maleńka pani wielkiego domu" i zapałałam żarliwą miłością zarówno do bohaterów, jak i do autora... i tak mi zostało.  Korciło mnie jeszcze niesamowicie, żeby dorzucić do tego kompletu "Jack London: A photographer" ze zdjęciami z londyńskiego East Endu, wysp Południowego Pacyfiku, wojny rosyjsko-japońskiej i rewolucji meksykańskiej - London był podobno genialnym fotografem - ale trochę się to wszystko razem zrobiło za drogie, więc z bólem serca zrezygnowałam z wisienki na torcie. Nic to - kupię sobie, jak będę miała trochę wolnej gotówki. Mam nadzieję, że nastąpi to odrobinę wcześniej, niż za jakieś osiemnaście lat...


sobota, 4 stycznia 2014

razy dwa

Listopad zaczęłam od potężnego przeziębienia.
Nienawidzę być przeziębiona. Zapchany nos, bolące gardło skutecznie uniemożliwiają mi sen, więc po nieprzespanej nocy wstaję wymiętoszona i niezdolna do niczego, a przede wszystkim - do pracy. Z reguły, kiedy jestem przeziębiona, mam akurat mnóstwo zleceń, konkluzja jest zatem prosta: nie mam czasu chorować. Gripex rano, Coldrex wieczorem, do tego kropelki do nosa - i jedziemy.
Nie tym razem.
Przemęczyłam to przeziębienie bohatersko, bez żadnych wspomagaczy, łatwo nie było, ale się udało. Właśnie zaczynałam dochodzić do siebie, kiedy - bez żadnego ostrzeżenia - wysiadł mi kręgosłup. Położyłam się na kanapie w gabinecie, żeby obejrzeć sobie w necie film o Wańkowiczu.... obejrzałam... i już nie wstałam. Zejście na dół po schodach i dowleczenie się do łóżka zajęło mi chyba kwadrans, a następnego dnia rano było już tylko gorzej. Do łazienki byłam w stanie dowlec się jedynie na czworakach. Pierwszy raz w życiu zrozumiałam, dlaczego osoby starsze wspierają się niekiedy urządzeniami w rodzaju balkonika.
Mąż rozłożył bezradnie ręce: - Normalnie wyleczyłbym cię jednym zastrzykiem przeciwbólowym, ale tak.... trzeba leżeć.
Leżałam zatem. Dwa tygodnie. Pracując w tempie mocno spowolnionym, bo stukanie w klawiaturę laptopa w pozycji leżącej na brzuchu do zadań łatwych nie należy.
Pod koniec drugiego tygodnia, kiedy kręgosłup łaskawie poczuł się dopieszczony i przestał protestować, zaczęły się mdłości. Nie że tam poranne. Mdłości - gigant, 24 godziny na dobę.
No cóż? Podobno to normalne. Podobno w ciąży bliźniaczej objawy też bywają nasilone bardziej, niż w przypadku pojedynczej.
Mdłości to jedyna rzecz na świecie, której nienawidzę bardziej niż przeziębień.
Druga infekcja nałożyła się na końcówkę najgorszej fali mdłości, obniżając mi komfort życia do nie wiem której już potęgi na kolejny tydzień. Po tygodniu mąż się poddał i kazał mi brać antybiotyk, bo poprawy nie było. Antybiotyk wyleczył mnie z infekcji w ciągu trzech dni.
Mdłości (chyba?) powoli mijają, ale jestem za to rekordowo zdechła. Nie nadaję się kompletnie do niczego.
Wiem, wiem, los mnie pokarał. Zawsze głosiłam wszem i wobec (nie bacząc na zerowe doświadczenia własne), że "ciąża to nie choroba".
W tej chwili próbuję sobie wyobrazić, że miałabym: a) prowadzić dom, b) chodzić do normalnej pracy, na przykład do biura, c) wychowywać jakieś starsze dzieci (Bogu dzięki, starsze dziecko mojego męża można spokojnie uznać za wychowane, do tego stopnia, że w tej chwili, widząc mnie z siatką z zakupami, podbiega i wyrywa mi ją z okrzykiem "Nie dźwigaj!.." Anioł nie dziecko), d) pracować w polu....
Próbuję i nijak, doprawdy, nie potrafię.