czwartek, 6 lutego 2014

Futra nadobne

Zbliżam się niebezpiecznie do granic tolerancji oraz cierpliwości do naszych rozkosznych kocich futer. Futro czarne nabrało zwyczaju uprawiania biegów po moim brzuchu w okolicach godziny czwartej rano, co jest w tej chwili wyjątkowo źle widziane, przy czym niekiedy chodzi o to, żeby mnie obudzić, ponieważ futro zapragnęło wyjść na dwór (w takim wypadku już po około 30 minutach wskakuje na parapet i wali w niego wściekle łapami zwiniętymi w pięści, domagając się wpuszczenia z powrotem), albo na przykład wyłącznie o to, żeby pohasać sobie beztrosko, bo przecież czwarta to taka urocza godzina do zabawy... a pan zostawił pod łóżkiem kawałek celofanu, a zatem – podrzucamy, szeleścimy i hasamy. Staram się nie wpuszczać rzeczonego futra do sypialni wieczorami – ono natomiast stara się ukryć np. pod łóżkiem i przeczekać do zgaszenia światła, względnie próbuje dobijać się do nas po nocy, drapiąc w drzwi.
Futro łaciate, które od naszego łoża trzyma się godnie z daleka, uważając je za terytorium zdominowane przez futro czarne, przeszkadza mi w pracy. Przychodzi do gabinetu, wskakuje na szafkę, z szafki przechodzi na parapet, z parapetu – na biurko, a następnie prosto na moje kolana. Z tygodnia na tydzień coraz słabiej mieści się pomiędzy brzuchem a półką na klawiaturę, o co ma do mnie wyraźną pretensję. W dodatku, pogłaskane, rozcapierza pazury i wbija je kompulsywnie w rzeczony brzuch. Albo w dekolt. Albo próbuje dziurawić mi rajstopy.
Dość mam serdecznie tej kooperacji, i dziś przechwyciłam futro łaciate w chwili śmiałego zeskoku z biurka na moje kolana. – Sprzedam was na Allegro – obwieściłam gromko, chwytając futro za kark i podnosząc do góry. – Jesteście ładne, urocze, stosunkowo  młode....
- A ile one mają właściwie? – zainteresował się mąż zza swojego komputera. Nie dziwi mnie to, w końcu mój rodzony ojciec nigdy w życiu nie wiedział, w której jestem klasie. Skąd mąż miałby wiedzieć, od ilu lat posiadamy futra?
- Pięć lat mają – odrzekłam. – Mam pięć latek, pięć i pół, sięgam mordą ponad stół... – mruknął mąż, zapatrzony w ekran. Zaprotestowałam energicznie, bo przypomniała mi się lektura z dzieciństwa: książka o dziewczynce, która – zapragnąwszy kotka – przygarnęła niechcący czarną panterę w wieku niemowlęcym, zgubioną opodal przez jakże nieuważnego pracownika cyrku.  „Skaczę ładnie ponad stół” – o, to byłby niezły slogan reklamowy. Jeśli jednak postanowię je sprzedać, będzie jak znalazł.  

niedziela, 2 lutego 2014

Imieniny miesiąca

Przeżyłam jakoś. Czuję się moralną zwyciężczynią (przez bite dwa tygodnie – ani jednego poważniejszego konfliktu, zaledwie kilka nieco, powiedzmy, irytujących dyskusji na tematy okołopolityczne i ogólnoludzkie). Jestem poza tym bezbrzeżnie wdzięczna mojemu mężowi, że wymyślił tę rehabilitację – Ciotka, która w chwili przyjazdu do nas wymagała praktycznie niemal pełnej obsługi, po serii zabiegów przeprowadzanych codziennie, z wyjątkiem niedziel, pod koniec pobytu brała czynny udział w przygotowywaniu obiadów dla wszystkich, a całą resztę posiłków przygotowywała sobie sama. Nie powiem, było mi to dość na rękę, ponieważ – zmartwychwstawszy – przystąpiłam do nadrabiania zaległości w pracy w takim tempie, że, zanim zdążyłam się obejrzeć, wyrobiłam normę za poprzednie, niemal w całości przeleżane bezczynnie, dwa miesiące.  Miałam pewne obawy, czy Bliźniaki nie poczują się źle traktowane przez mamusię i nie zastrajkują jakim kryzysem ciążowym – ale zniosły dzielnie etap mojej katorżniczej pracy.  Prawie do końca. W nocy po ostatnim dniu przesiedzianym prawie w całości przy komputerze (obawiam się, że to mogło być nawet około 16 godzin) obudziłam się z krzykiem – TAKIEGO skurczu łydki nie doznałam przedtem nigdy w życiu. Noga bolała mnie później jeszcze przez dwa dni, co na szczęście zbiegło się już z tym okresem, kiedy mogłam wyluzować z pracą i dla odmiany bardziej zająć się domem, w spowolnionym tempie. Mąż przykazał surowo nie siedzieć zbyt długo, nie trzymać nóg w jednej pozycji, i pokornie staram się stosować do tych zaleceń, nie mam bowiem ochoty zejść przedwcześnie z tego świata z powodu zakrzepicy.

Ciotkę chcieliśmy odwieźć do Warszawy najpierw we wtorek, potem w czwartek, ostatecznie stanęło na piątku, co nie było głupie, bo przedłużyło Jej rehabilitację wcale skutecznie. Dodatkowo, dzięki zmianie planów, w czwartek udało nam się wstrzelić na kolejne USG, z którego wynika, że nasze Bliźniaki są prawdopodobnie parką mieszaną.  Informacja ta wprawiła mnie niemal w euforię tudzież zmieniła diametralnie moje podejście do wizyt w sklepach z ubrankami dziecięcymi – do tej pory jakoś oglądanie odzieży w ambitnym rozmiarze 56 – 62 wydawało mi się totalną abstrakcją, teraz natomiast – o zgrozo – mogę godzinami przebierać w asortymencie, przeznaczonym dla obu płci.  Bogu dzięki, że to ogłupienie nie rzuca mi się – póki co – na obszary mózgu odpowiedzialne za pracę zawodową.


A skoro już o pracy - jakoś nie mogę się zmobilizować, żeby uprzedzić wszystkie agencje, z którymi współpracuję – a jest ich kilka - że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi zostanę niebawem wyłączona z życia zawodowego na czas dłuższy.  Chyba trzeba będzie się zebrać w sobie – wedle kalendarzy ciąży bliźniaczej, mamy już właściwie półmetek... i kiedy to zleciało?