poniedziałek, 20 lipca 2015

Da, da, da

Pierwsza rozmowa bliźniąt.

Dzieci kąpią się razem w jednej wannie. Malutka dzierży krzepko w rączce małą buteleczkę płynu do kąpieli. Misiek reaguje natychmiast.
- Da - zwraca się do siostry tonem nie znoszącym sprzeciwu, odbierając jej zdobycz.
- Da - odpowiada stanowczo po krótkim namyśle Malutka i wyjmuje Miśkowi buteleczkę z łapki.
- Da, da, da, da, da! - woła Misiek, po czym - oczywiście! - zabiera trofeum. Malutka, złote, cierpliwe dziecko, nieprzejęta zaczyna się bawić czymś innym.

Pierwszy kontakt werbalny między dwoma wszechświatami, odległymi dotąd o miliardy lat świetlnych, został nawiązany.

niedziela, 19 lipca 2015

Z listów do A. - w lipcu 2015 o czerwcu 2015...


Z listu do A.,czwartek 16.07.2015 r.

"O matko, w końcu wyrwałam kroplę wolnego czasu (w pracy!), idę sobie  zrobić kawy i zaraz do Ciebie napiszę, mam nadzieję, że porządnie.

O! Kawę mam, a teraz zastanawiam się intensywnie, na czym skończyłam -  bo to było przecież skandalicznie dawno! - i od czego w związku z tym  zacząć? Myślę, że - nie mając lepszego pomysłu - zacznę chyba od  urlopu. Nie wiem już, czy Ci pisałam, że mój Mąż wymyślił wakacje z  bliźniakami na Krecie - co przyjęłam z pewnym strachem - no, wymyślił, i  polecieliśmy.

Sam lot dzieci zniosły dużo lepiej, niż się spodziewałam - co prawda, na  początku przeżyliśmy lekki hardcore, bo na lotnisku przy odprawie  okazało się, że jedno dziecko tajemniczym sposobem jakimś "wypadło" nam z dokumentów, dopisywali je na szybko i koniec końców rozsadzili nas dosyć daleko, jedno z jednym dzieckiem, a drugie z drugim... nie  spodziewałam się tego zupełnie i zaniedbałam kwestię picia, niestety. Na lotniskach od dawna panuje, jak zapewne wiesz, terror butelkowy - tego wnosić nie wolno, tamtego nie wolno, na Okęciu powiedzieli mi, że mogę  mieć dla dzieci butelki z piciem, ale fabrycznie zamknięte... no i tak  się z tym piciem obtykałam, że w końcu wszystkie napoje wylądowały w  jednej torbie, przy Misiu. Malutka się nie załapała przed startem, i nie zdążyłam już dla niej wyjąć kubeczka. W efekcie biedne dziecko męczyło się podczas startu okrutnie i wyło wniebogłosy z powodu  zatkanych uszu - oczywiście, jak tylko pozwolili rozpiąć pasy, córka mojego męża śmignęła po kubeczek, Malutka się napiła, dolegliwości uszne  przeszły jej natychmiast i zasnęła martwym bykiem... no i to była jedyna  atrakcja związana z lotem, na szczęście w obie strony. W drodze  powrotnej pilnowałam już tego cholernego picia, jak nie wiem - co prawda na lotnisku okazało się, że ustalenia z Warszawy nie obowiązują i  napojów w fabrycznie zamkniętych butelkach wnieść nie mogę, ale na  szczęście pozwolili mi je przelać do niekapków. Ogólnie - przeżyliśmy.

Sam pobyt - no, jak to pobyt z małymi dziećmi, nie oszukujmy się, było  męcząco. Po pierwsze, w domu to ja mam wszystko pod dzieci ustawione i  pozabezpieczane (aha, pozabezpieczane - dwa dni temu Malutka mi spadła  ze schodów, bo jakimś cudem przelazła przez barierkę, i do tej pory nie wiemy, JAK jej się to udało - a wykonała tę sztukę już dwukrotnie!!!  Teraz jest pod ścisłą obserwacją), a na wyjeździe, rzecz jasna, trzeba  nieustannie pilnować, żeby sobie czegoś nie ściągnęły na głowę, żeby nie wylazły na schody itd. itp. Pobyt na plaży składał się w dużej mierze z  pilnowania, żeby nie jedli kamieni (w pewnym momencie poszliśmy na kompromis - trudno, niech jedzą piasek w ograniczonych ilościach, byle nie kamyczki, którymi się mogą zakrztusić!) i żeby nie siedzieli na  słońcu. Pierwszy tydzień był taki bardziej "na dziko", w miejscu bez  specjalnych prodzieciowych udogodnień, najbardziej dało nam się we znaki  chronienie dzieci przed wściekłym słońcem, ciągłe rozbijanie w tym celu cholernych płacht, namiocików i innych wynalazków. Drugi tydzień był o  tyle pod tym względem lżejszy, że przenieśliśmy się do hotelu, w którym  był basen z brodzikiem i zacieniony plac zabaw. Równolegle jednakże  zaczęły się dzikie upały - więc przeszliśmy całkowicie na tryb  funkcjonowania "pod dzieci" - tzn. rano, zanim się zrobiło upiornie gorąco, szliśmy na plac zabaw, potem kładliśmy dzieci spać w zacienionym  pokoju, żeby jakoś przetrwały najgorszy skwar, potem szliśmy z nimi na  obiad, później, kiedy już było troszeczkę chłodniej - na basen i znowu  na plac zabaw, aż do zachodu słońca. Dostałam od rodziny w prezencie jeden dzień wolny - wszyscy pojechali sobie zwiedzać Chanię, zabrawszy  dzieci (wszyscy - czyli P., M.,, moi rodzice, którzy byli z nami  na tym wyjeździe, no i maluchy), a ja byczyłam się niemożebnie przez kilka godzin, co było przeżyciem doprawdy niesamowitym!

Ogólnie mogę podsumować urlop następująco: dało się, było męcząco, ale  chyba było warto. Rozmawiałam potem z koleżanką, która ma 3-letnią  obecnie córeczkę i też z nią od początku jeździ w różne miejsca, i obie doszłyśmy do wniosku, że po wyjeździe następuje skok w rozwoju. Nasze też po tych wakacjach takie jakieś się zrobiły "hop do przodu", oboje szybko zaczęli chodzić - w odstępie 3 tygodni, najpierw Malutka, potem  Miś, i tak jakoś ogólnie, mam wrażenie, zmienili się. A może to  przypadek, akurat taki etap, że więcej zaczynają gadać i jakby więcej  rozumieć, bawić się - nie wiem w sumie. Mimo wszystko mam nadzieję, że w  przyszłym roku będzie już trochę łatwiej. Ogólnie spodziewałam się, że będzie gorzej pod wieloma względami - ponieważ na co dzień dosyć rygorystycznie przyzwyczajam dzieci do rutyny w takich sprawach, jak  spanie, jedzenie, bo inaczej chyba bym z nimi nie wytrzymała, to bałam  się, że na tym wyjeździe zaczną świrować, bo wszystko jest inaczej niż w  domu i poprzestawiane - ale nie. Przystosowali się idealnie. Spali bez  problemu w każdym nowym miejscu, jedli nadspodziewanie dobrze -  właściwie wszystko to, co my, w każdej knajpie udawało nam się znaleźć  bez większego trudu jakieś jedzonko, które im podpasowywało. Największy  kłopot mialam w sumie z tym, że paprali się jedzeniem i rozrzucali je  dookoła straszliwie , bo w domu są przyzwyczajeni do samodzielnego  jedzenia łapami - sadzamy w fotelikach, dajemy makaron, gotowane warzywa  i mielone mięso na tacki, i dzieci wybierają sobie co chcą, oczywiście rozrzucając przy tym na maxa i rozmazując wszystko po sobie.... Ale dzięki temu, mam wrażenie, więcej i chętniej jedzą. Teraz powoli zaczynamy zresztą uczyć ich jedzenia łyżeczką, na razie idzie im to bardzo opornie, ale ćwiczą - dostają codziennie na początek drugiego  śniadania miseczkę z twarożkiem albo gęstą kaszą, łyżeczkę, i do  dzieła. W czasie wyjazdu radziliśmy sobie natomiast w ten sposób, że  albo rozkładaliśmy dzieciom plachty pod krzesełkami, albo staraliśmy się  po nich zamiatać po jedzeniu, no i obowiązkowo siadaliśmy zawsze tylko w  ogródkach, a nigdy w knajpach w środku :)

Żeby było zabawniej, natychmiast po powrocie z urlopu wylądowałam w  szpitalu z zapaleniem (prawdopodobnie wirusowym) rogówki, i przeleżałam  cztery dni. Była to zaiste totalna abstrakcja - ja w szpitalu, P. z  przeziębieniem/ zapaleniem oskrzeli i dwójką dzieci w domu... Na  szczęście po tych 4 dniach mnie wypuścili i właściwie wszystko jest w porządku, chociaż muszę jeszcze pojechać na jakąś porządną konsultację  okulistyczną, żeby dowiedzieć się, co mi wlaściwie po tym zapaleniu wolno, a czego nie (jeśli chodzi o noszenie szkieł kontaktowych,  pływanie itd. itp.). Powrót do domu ze szpitala był dość zwariowany -  przed szpitalem zdążyłam jedynie częściowo nas rozpakować (wróciliśmy do  domu około 21.00, a następnego dnia o 8.00 jechałam już do okulisty!) i  wrzucić część rzeczy dzieci do prania, więc porządkowanie wszystkiego po  powrocie, orientowanie się, gdzie co jest i przywracanie szeroko pojętego ładu i porządku było niczym orka na ugorze i zajęło mi mniej więcej tydzień. W międzyczasie musialam też nadrabiać zaległości w pracy - urlop niechcący przedłużył mi się o nieplanowany tydzień - więc dopiero od niedawna (a to już 3 tygodnie minęło od naszego powrotu) mogę powiedzieć, że znowu pamiętam, jak się nazywam, ile mam dzieci i kotów i gdzie w domu leżą nożyczki :)

W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła, niestety, infekcja, na którą z kolei załapały się dzieci - córka niani przywlokła im jakieś paskudztwo, które objawiło się straszliwym katarem, trwającym już od ponad tygodnia (tfu odpukać, mam ostatnio wrażenie, że chyba w końcu ustępuje....). Dodatkowo, Miś zaliczył z soboty na niedzielę noc wymiotów - byliśmy przekonani, że zaszkodziło mu coś, co zjadł (pomidory? czereśnie? on jest okropnie wszystkożerny, ale, rzecz jasna, swoimi pięcioma ząbkami nie wszystko jeszcze jest w stanie porządnie pogryźć!), rano jednak doszła biegunka, która trwa do dziś (a w międzyczasie przeszła także na Malutką), więc to chyba dalsze występy naszego kochanego wirusa, który początkowo zafundował dzieciom tylko katarek.

No i tyle u nas z grubsza - dzieci rosną w sposób zatrważający (Miś dobija do rozmiaru 92, Malutka - 86!!! Jestem tym nieco przerażona), oboje chodzą, włażą już, gdzie mogą - Miś, ku mojej bezbrzeżnej rozpaczy, dosięga do blatu kuchennego i zawsze próbuje ściągnąć sobie na głowę akurat to, czego absolutnie nie powinien - i są niesamowicie uroczy i przepotwornie męczący. Z drugiej strony - zdarza się, że przez kwadrans - dwa zajmują się sami sobą albo sobą nawzajem, a wtedy rodzi się we mnie nieśmiała na razie myśl, że może nie oszaleję do reszty, zanim dorosną na tyle, żeby się sobą zająć nieco dłużej. I tym optymistycznym akcentem kończę na razie, bo praca wzywa mnie stanowczo i żąda, żebym się nią zajęła natychmiast. Mam ogromną nadzieję, że napiszesz szybciej, niż mnie się to udało. Daj znać koniecznie, jak tam u Was?????"