niedziela, 12 kwietnia 2015

Ku pamięci

Bliźniaki miały 7 miesięcy, kiedy dotarła do mnie przykra konstatacja, że nie mam żadnych, ale to żadnych zapisków z końca ciąży i z ich pierwszego półrocza po naszej stronie rzeczywistości, z wyjątkiem albumów z informacjami typu "pierwszy ząbek, pierwsza kąpiel/spacer/posiłek" itd., które dla obojga wypełniam skrzętnie.  Po kolejnym tygodniu - przy okazji kolejnego listu do A. - olśniło mnie, że przecież mam te listy właśnie.

Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo.  Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...

Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły,  jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę.  Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...

Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz