Dzień kontrastów – o szóstej rano
przebijaliśmy się przez ciemność i mgłę, żeby zdążyć na pociąg, późnym
popołudniem wracaliśmy zalaną słońcem drogą pośród najznakomitszych kolorów
jesieni. Poranny bieg za pociągiem
przysporzył mi emocji – nie lubię biegać za pociągami od czasu, kiedy udało mi
się wpaść pod – na szczęście – ostatni wagon na Helu. Co prawda wykonałam ten sprytny manewr tuż
przy ostatnich drzwiach składu, pod którymi było już właściwie całkiem pusto, a
miejsca było wystarczająco dużo, żeby całość mogła się odtoczyć dostojnie, z
wolna dopiero nabierając rozpędu i nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Tym niemniej,
życie całe zdążyło mi się przewinąć przed oczami i zaświtała mi myśl, że zaraz
skończę jak Cybulski. Był to zresztą ostatni pociąg z miasteczka Hel tamtego
dnia, wlekliśmy się więc następnie z Jastarni na piechotę w gęstniejącym mroku,
usiłując niemrawo złapać stopa – do chwili, kiedy jeden z tych, co się nie
chcieli dać złapać, niemalże przejechał mi po butach. Jako osoba po przejściach,
o nerwach nieco nadwerężonych uprzednim wpadnięciem pod pociąg, dałam
rozpaczliwego nurka w stronę przeciwną i wylądowałam w głębokim przydrożnym
rowie. Przy okazji zdołałam stłuc sobie kolano.
Oczywistym jest zatem, że dyscyplina sportowa znana jako bieg za
pociągiem kojarzy mi się, delikatnie mówiąc, średnio.
Mimo to pociąg złapałam,
dojechałam do Warszawy, załatwiłam, co miałam załatwić, w ciągu godziny, i
resztę dnia poświęciłam na podróż w kierunku przeciwnym. Pociągi do miasta
stołecznego jeżdżą z naszego powiatowego nader zacnie, trasę pokonując w ciągu
mniej więcej dwóch godzin, zarazem jednak, jak na moje potrzeby, jeżdżą
stanowczo za rzadko. Wymyśliłam więc sobie, że udam się do stacji pośredniej
(do której pociągi kursują raz na godzinę), a potem będę się zastanawiać, co
dalej, i przezornie kupiłam bilet w automacie na Śródmieściu już rano. Następnie
udało mi się złapać pociąg o godzinę wcześniejszy, niż planowałam. Kosztowało
mnie to dodatkowe 70 złotych, niestety. Jak się okazuje, bilet jest ważny od
godziny wstukanej w automacie podczas dokonywania zakupu, wcześniej nie. Oznaczało to, że połowę trasy pokonuję na
bilecie nieważnym (w drugiej połowie się uprawomocnił, ponieważ minęła wstukana
przeze mnie godzina). Uiściłam dodatkową
należność, zazgrzytałam, dojechałam. Następnie znalazłam sobie autobus, którym
już za dwa kwadranse miałam nadzieję wyruszyć do kolejnego punktu pośredniego. Okazało się jednakże, że mój autobus – jak to
pekaesy miewają w zwyczaju – jedzie drogą nader okrężną, i do upatrzonego
przeze mnie miasteczka ma zamiar dotrzeć w ciągu... półtorej godziny.
Zdecydowałam zatem, że wysiądę po drodze, umówiłam się z mężem, że przyjedzie po mnie do punktu pośredniego
pomiędzy dwoma uprzednio wybranymi, i przez resztę drogi już tylko zachwycałam
się słońcem i jesienią. Ten poranek,
stwierdziłam wysiadając przed domem, musiał nam się chyba przydarzyć w jakimś
innym życiu....