Z listu do A.,czwartek 16.07.2015 r.
"O matko, w końcu wyrwałam kroplę wolnego czasu (w pracy!), idę sobie zrobić kawy i zaraz do Ciebie napiszę, mam nadzieję, że porządnie.
O! Kawę mam, a teraz zastanawiam się intensywnie, na czym skończyłam - bo to było przecież skandalicznie dawno! - i od czego w związku z tym zacząć? Myślę, że - nie mając lepszego pomysłu - zacznę chyba od urlopu. Nie wiem już, czy Ci pisałam, że mój Mąż wymyślił wakacje z bliźniakami na Krecie - co przyjęłam z pewnym strachem - no, wymyślił, i polecieliśmy.
Sam lot dzieci zniosły dużo lepiej, niż się spodziewałam - co prawda, na początku przeżyliśmy lekki hardcore, bo na lotnisku przy odprawie okazało się, że jedno dziecko tajemniczym sposobem jakimś "wypadło" nam z dokumentów, dopisywali je na szybko i koniec końców rozsadzili nas dosyć daleko, jedno z jednym dzieckiem, a drugie z drugim... nie spodziewałam się tego zupełnie i zaniedbałam kwestię picia, niestety. Na lotniskach od dawna panuje, jak zapewne wiesz, terror butelkowy - tego wnosić nie wolno, tamtego nie wolno, na Okęciu powiedzieli mi, że mogę mieć dla dzieci butelki z piciem, ale fabrycznie zamknięte... no i tak się z tym piciem obtykałam, że w końcu wszystkie napoje wylądowały w jednej torbie, przy Misiu. Malutka się nie załapała przed startem, i nie zdążyłam już dla niej wyjąć kubeczka. W efekcie biedne dziecko męczyło się podczas startu okrutnie i wyło wniebogłosy z powodu zatkanych uszu - oczywiście, jak tylko pozwolili rozpiąć pasy, córka mojego męża śmignęła po kubeczek, Malutka się napiła, dolegliwości uszne przeszły jej natychmiast i zasnęła martwym bykiem... no i to była jedyna atrakcja związana z lotem, na szczęście w obie strony. W drodze powrotnej pilnowałam już tego cholernego picia, jak nie wiem - co prawda na lotnisku okazało się, że ustalenia z Warszawy nie obowiązują i napojów w fabrycznie zamkniętych butelkach wnieść nie mogę, ale na szczęście pozwolili mi je przelać do niekapków. Ogólnie - przeżyliśmy.
Sam pobyt - no, jak to pobyt z małymi dziećmi, nie oszukujmy się, było męcząco. Po pierwsze, w domu to ja mam wszystko pod dzieci ustawione i pozabezpieczane (aha, pozabezpieczane - dwa dni temu Malutka mi spadła ze schodów, bo jakimś cudem przelazła przez barierkę, i do tej pory nie wiemy, JAK jej się to udało - a wykonała tę sztukę już dwukrotnie!!! Teraz jest pod ścisłą obserwacją), a na wyjeździe, rzecz jasna, trzeba nieustannie pilnować, żeby sobie czegoś nie ściągnęły na głowę, żeby nie wylazły na schody itd. itp. Pobyt na plaży składał się w dużej mierze z pilnowania, żeby nie jedli kamieni (w pewnym momencie poszliśmy na kompromis - trudno, niech jedzą piasek w ograniczonych ilościach, byle nie kamyczki, którymi się mogą zakrztusić!) i żeby nie siedzieli na słońcu. Pierwszy tydzień był taki bardziej "na dziko", w miejscu bez specjalnych prodzieciowych udogodnień, najbardziej dało nam się we znaki chronienie dzieci przed wściekłym słońcem, ciągłe rozbijanie w tym celu cholernych płacht, namiocików i innych wynalazków. Drugi tydzień był o tyle pod tym względem lżejszy, że przenieśliśmy się do hotelu, w którym był basen z brodzikiem i zacieniony plac zabaw. Równolegle jednakże zaczęły się dzikie upały - więc przeszliśmy całkowicie na tryb funkcjonowania "pod dzieci" - tzn. rano, zanim się zrobiło upiornie gorąco, szliśmy na plac zabaw, potem kładliśmy dzieci spać w zacienionym pokoju, żeby jakoś przetrwały najgorszy skwar, potem szliśmy z nimi na obiad, później, kiedy już było troszeczkę chłodniej - na basen i znowu na plac zabaw, aż do zachodu słońca. Dostałam od rodziny w prezencie jeden dzień wolny - wszyscy pojechali sobie zwiedzać Chanię, zabrawszy dzieci (wszyscy - czyli P., M.,, moi rodzice, którzy byli z nami na tym wyjeździe, no i maluchy), a ja byczyłam się niemożebnie przez kilka godzin, co było przeżyciem doprawdy niesamowitym!
Ogólnie mogę podsumować urlop następująco: dało się, było męcząco, ale chyba było warto. Rozmawiałam potem z koleżanką, która ma 3-letnią obecnie córeczkę i też z nią od początku jeździ w różne miejsca, i obie doszłyśmy do wniosku, że po wyjeździe następuje skok w rozwoju. Nasze też po tych wakacjach takie jakieś się zrobiły "hop do przodu", oboje szybko zaczęli chodzić - w odstępie 3 tygodni, najpierw Malutka, potem Miś, i tak jakoś ogólnie, mam wrażenie, zmienili się. A może to przypadek, akurat taki etap, że więcej zaczynają gadać i jakby więcej rozumieć, bawić się - nie wiem w sumie. Mimo wszystko mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie już trochę łatwiej. Ogólnie spodziewałam się, że będzie gorzej pod wieloma względami - ponieważ na co dzień dosyć rygorystycznie przyzwyczajam dzieci do rutyny w takich sprawach, jak spanie, jedzenie, bo inaczej chyba bym z nimi nie wytrzymała, to bałam się, że na tym wyjeździe zaczną świrować, bo wszystko jest inaczej niż w domu i poprzestawiane - ale nie. Przystosowali się idealnie. Spali bez problemu w każdym nowym miejscu, jedli nadspodziewanie dobrze - właściwie wszystko to, co my, w każdej knajpie udawało nam się znaleźć bez większego trudu jakieś jedzonko, które im podpasowywało. Największy kłopot mialam w sumie z tym, że paprali się jedzeniem i rozrzucali je dookoła straszliwie , bo w domu są przyzwyczajeni do samodzielnego jedzenia łapami - sadzamy w fotelikach, dajemy makaron, gotowane warzywa i mielone mięso na tacki, i dzieci wybierają sobie co chcą, oczywiście rozrzucając przy tym na maxa i rozmazując wszystko po sobie.... Ale dzięki temu, mam wrażenie, więcej i chętniej jedzą. Teraz powoli zaczynamy zresztą uczyć ich jedzenia łyżeczką, na razie idzie im to bardzo opornie, ale ćwiczą - dostają codziennie na początek drugiego śniadania miseczkę z twarożkiem albo gęstą kaszą, łyżeczkę, i do dzieła. W czasie wyjazdu radziliśmy sobie natomiast w ten sposób, że albo rozkładaliśmy dzieciom plachty pod krzesełkami, albo staraliśmy się po nich zamiatać po jedzeniu, no i obowiązkowo siadaliśmy zawsze tylko w ogródkach, a nigdy w knajpach w środku :)
Żeby było zabawniej, natychmiast po powrocie z urlopu wylądowałam w szpitalu z zapaleniem (prawdopodobnie wirusowym) rogówki, i przeleżałam cztery dni. Była to zaiste totalna abstrakcja - ja w szpitalu, P. z przeziębieniem/ zapaleniem oskrzeli i dwójką dzieci w domu... Na szczęście po tych 4 dniach mnie wypuścili i właściwie wszystko jest w porządku, chociaż muszę jeszcze pojechać na jakąś porządną konsultację okulistyczną, żeby dowiedzieć się, co mi wlaściwie po tym zapaleniu wolno, a czego nie (jeśli chodzi o noszenie szkieł kontaktowych, pływanie itd. itp.). Powrót do domu ze szpitala był dość zwariowany - przed szpitalem zdążyłam jedynie częściowo nas rozpakować (wróciliśmy do domu około 21.00, a następnego dnia o 8.00 jechałam już do okulisty!) i wrzucić część rzeczy dzieci do prania, więc porządkowanie wszystkiego po powrocie, orientowanie się, gdzie co jest i przywracanie szeroko pojętego ładu i porządku było niczym orka na ugorze i zajęło mi mniej więcej tydzień. W międzyczasie musialam też nadrabiać zaległości w pracy - urlop niechcący przedłużył mi się o nieplanowany tydzień - więc dopiero od niedawna (a to już 3 tygodnie minęło od naszego powrotu) mogę powiedzieć, że znowu pamiętam, jak się nazywam, ile mam dzieci i kotów i gdzie w domu leżą nożyczki :)
W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła, niestety, infekcja, na którą z kolei załapały się dzieci - córka niani przywlokła im jakieś paskudztwo, które objawiło się straszliwym katarem, trwającym już od ponad tygodnia (tfu odpukać, mam ostatnio wrażenie, że chyba w końcu ustępuje....). Dodatkowo, Miś zaliczył z soboty na niedzielę noc wymiotów - byliśmy przekonani, że zaszkodziło mu coś, co zjadł (pomidory? czereśnie? on jest okropnie wszystkożerny, ale, rzecz jasna, swoimi pięcioma ząbkami nie wszystko jeszcze jest w stanie porządnie pogryźć!), rano jednak doszła biegunka, która trwa do dziś (a w międzyczasie przeszła także na Malutką), więc to chyba dalsze występy naszego kochanego wirusa, który początkowo zafundował dzieciom tylko katarek.
No i tyle u nas z grubsza - dzieci rosną w sposób zatrważający (Miś dobija do rozmiaru 92, Malutka - 86!!! Jestem tym nieco przerażona), oboje chodzą, włażą już, gdzie mogą - Miś, ku mojej bezbrzeżnej rozpaczy, dosięga do blatu kuchennego i zawsze próbuje ściągnąć sobie na głowę akurat to, czego absolutnie nie powinien - i są niesamowicie uroczy i przepotwornie męczący. Z drugiej strony - zdarza się, że przez kwadrans - dwa zajmują się sami sobą albo sobą nawzajem, a wtedy rodzi się we mnie nieśmiała na razie myśl, że może nie oszaleję do reszty, zanim dorosną na tyle, żeby się sobą zająć nieco dłużej. I tym optymistycznym akcentem kończę na razie, bo praca wzywa mnie stanowczo i żąda, żebym się nią zajęła natychmiast. Mam ogromną nadzieję, że napiszesz szybciej, niż mnie się to udało. Daj znać koniecznie, jak tam u Was?????"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz