Przypomniał mi się pewien projekt społeczny, w którym kiedyś z przyjemnością wzięliśmy udział - weszłam sobie na stronę, pooglądałam zdjęcia, z satysfakcją stwierdziłam, że mniej więcej jedna czwarta, z różnych miejsc, to nasze dzieło... a przy okazji zatęskniłam za naszymi podróżami. Jak to będzie w tym roku? I w przyszłym? I w następnym?
Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić. Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.
Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu. Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!
Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe! Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....
Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.
wtorek, 19 maja 2015
poniedziałek, 4 maja 2015
Szurpiły
Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych
dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co
prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się
po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i
wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej
zrozumiałe. Poza tym, cóż za gratka –
starzy śpiący w tym samym pokoju!
Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu
daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby
przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój
miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim
wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas
przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż,
osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej
spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż.
Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z
wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień
drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że
zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży
widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal
Bachanowa przewiało nas wszystkich niewąsko,
włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy
i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką
przejażdżkę we dwoje”. A co tam,
stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o
takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z
Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca,
co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.
Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej
Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało
jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie
wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre
tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej
spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie
ciemności. Maszerując energicznie,
wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się
stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym
medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie
do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo
przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych
żeremi.
Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało –
pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował
nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił,
twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.
Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo
nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga
rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P.
dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą”
terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc
ostatecznie na plus.
Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader
udany: gdyby nie samochód ugrzęźnięty w
kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka - ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł,
ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do
wieczornego spaceru. Przy okazji
nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad
brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i
buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu
rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem. Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z
ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej
z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy
zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd
na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w
Białowieży czy skansen w Sztokholmie).
Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego
dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości
bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu
kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na
rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do
domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu
wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.
I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą
tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby
najkolorowszy?....”
No.
Subskrybuj:
Posty (Atom)