wtorek, 19 maja 2015

Reisefieber

Przypomniał mi się pewien projekt społeczny, w którym kiedyś z przyjemnością wzięliśmy udział - weszłam sobie na stronę, pooglądałam zdjęcia, z satysfakcją stwierdziłam, że mniej więcej jedna czwarta, z różnych miejsc, to nasze dzieło... a przy okazji zatęskniłam za naszymi podróżami. Jak to będzie w tym roku? I w przyszłym? I w następnym?

Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić.  Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.

Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu.  Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!

Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe!  Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....

Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.

poniedziałek, 4 maja 2015

Szurpiły

Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej zrozumiałe.  Poza tym, cóż za gratka – starzy śpiący w tym samym pokoju!  Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż, osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż. 

Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal Bachanowa  przewiało nas wszystkich niewąsko, włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką przejażdżkę we dwoje”.  A co tam, stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca, co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.  Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie ciemności.  Maszerując energicznie, wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych żeremi. 

Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało – pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił, twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.  Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P. dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą” terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc ostatecznie na plus.  

Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader udany:  gdyby nie samochód ugrzęźnięty w kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka -  ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł, ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do wieczornego spaceru.  Przy okazji nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem.  Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w Białowieży czy skansen w Sztokholmie).

Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.

I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby najkolorowszy?....”


No.