czwartek, 8 marca 2012

Resocjalizacja uzależnionego

Czyli moja. Doszłam albowiem do wniosku ostatnio.... A właściwie to nie. Do wniosku to ja doszłam już dawno, ale teraz odważyłam się nazwać rzecz po imieniu i głośno.
Jestem uzależniona od zakupów internetowych. No, jestem, nie ma się co oszukiwać dłużej. Do sklepów zwykłych od dawna mam daleko, tymczasem różne moje ulubione marki potworzyły sklepy internetowe, rozmiarówkę mam oblataną, bo w końcu znam siebie (i te sklepy) nie od dziś, no i tak jakoś....
Na etapie Allegro trzymałam się jeszcze jakoś, powiedzmy nie najgorzej. W końcu tu faktycznie można przyoszczędzić, zwłaszcza, kiedy się licytuje używane. Gwoździem do trumny okazały się w moim przypadku rozmaite serwisy, grupujące przeceny atrakcyjnych marek.  Nabywszy kieckę jednej niedawno odkrytej, a zachwycającej mnie nadzwyczaj firmy hiszpańskiej, za jedyne 370 PLN (na przecenie!) stwierdziłam (najpierw do lustra, a potem do męża): bezwzględnie trzeba powiedzieć sobie dość.
A dzisiaj odkryłam moją kieckę na drugim takim serwisie - co prawda już wyprzedaną - za około 150. Krew mnie nagła zalała, doprawdy. Oczywiście, podszyta zakupową manią natura już mi podszeptuje: zaglądać od czasu do czasu, trzymać rękę na pulsie, bo skoro ONI TUTAJ takie świetne marki mają w TAKICH CENACH, to grzech byłoby nie zajrzeć... i czegoś nie kupić od czasu do czasu.  Rozsądek zaś pyta surowo (i retorycznie): No i po co w ogóle zaglądałaś?
No i jak ja mam się zresocjalizować, hę? Może powinnam wyznaczyć sobie jakiś limit cenowy, już nawet nie miesięczny (szlachetne założenie jest takie, żeby jednak zejść do częstotliwości poniżej miesiąca w folgowaniu najbardziej prymitywnym instynktom... łowieckim), ale na przykład półroczny? Bo tak całkiem przestać, to, kurczę, no, to po prostu się nie da.... Chyba.Tym realistycznym akcentem....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz