Przeżyłam jakoś. Czuję się
moralną zwyciężczynią (przez bite dwa tygodnie – ani jednego poważniejszego
konfliktu, zaledwie kilka nieco, powiedzmy, irytujących dyskusji na tematy
okołopolityczne i ogólnoludzkie). Jestem poza tym bezbrzeżnie wdzięczna mojemu
mężowi, że wymyślił tę rehabilitację – Ciotka, która w chwili przyjazdu do nas wymagała
praktycznie niemal pełnej obsługi, po serii zabiegów przeprowadzanych
codziennie, z wyjątkiem niedziel, pod koniec pobytu brała czynny udział w przygotowywaniu
obiadów dla wszystkich, a całą resztę posiłków przygotowywała sobie sama. Nie
powiem, było mi to dość na rękę, ponieważ – zmartwychwstawszy – przystąpiłam do
nadrabiania zaległości w pracy w takim tempie, że, zanim zdążyłam się obejrzeć,
wyrobiłam normę za poprzednie, niemal w całości przeleżane bezczynnie, dwa
miesiące. Miałam pewne obawy, czy Bliźniaki
nie poczują się źle traktowane przez mamusię i nie zastrajkują jakim kryzysem
ciążowym – ale zniosły dzielnie etap mojej katorżniczej pracy. Prawie do końca. W nocy po ostatnim dniu
przesiedzianym prawie w całości przy komputerze (obawiam się, że to mogło być
nawet około 16 godzin) obudziłam się z krzykiem – TAKIEGO skurczu łydki nie doznałam
przedtem nigdy w życiu. Noga bolała mnie później jeszcze przez dwa dni, co na
szczęście zbiegło się już z tym okresem, kiedy mogłam wyluzować z pracą i dla
odmiany bardziej zająć się domem, w spowolnionym tempie. Mąż przykazał surowo
nie siedzieć zbyt długo, nie trzymać nóg w jednej pozycji, i pokornie staram
się stosować do tych zaleceń, nie mam bowiem ochoty zejść przedwcześnie z tego
świata z powodu zakrzepicy.
Ciotkę chcieliśmy odwieźć do
Warszawy najpierw we wtorek, potem w czwartek, ostatecznie stanęło na piątku,
co nie było głupie, bo przedłużyło Jej rehabilitację wcale skutecznie. Dodatkowo,
dzięki zmianie planów, w czwartek udało nam się wstrzelić na kolejne USG, z
którego wynika, że nasze Bliźniaki są prawdopodobnie parką mieszaną. Informacja ta wprawiła mnie niemal w euforię
tudzież zmieniła diametralnie moje podejście do wizyt w sklepach z ubrankami
dziecięcymi – do tej pory jakoś oglądanie odzieży w ambitnym rozmiarze 56 – 62 wydawało
mi się totalną abstrakcją, teraz natomiast – o zgrozo – mogę godzinami
przebierać w asortymencie, przeznaczonym dla obu płci. Bogu dzięki, że to ogłupienie nie rzuca mi się
– póki co – na obszary mózgu odpowiedzialne za pracę zawodową.
A skoro już o pracy - jakoś nie
mogę się zmobilizować, żeby uprzedzić wszystkie agencje, z którymi współpracuję
– a jest ich kilka - że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi zostanę
niebawem wyłączona z życia zawodowego na czas dłuższy. Chyba trzeba będzie się zebrać w sobie – wedle
kalendarzy ciąży bliźniaczej, mamy już właściwie półmetek... i kiedy to
zleciało?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz