czwartek, 17 października 2013

Nie ma jak w domu

Dzień kontrastów – o szóstej rano przebijaliśmy się przez ciemność i mgłę, żeby zdążyć na pociąg, późnym popołudniem wracaliśmy zalaną słońcem drogą pośród najznakomitszych kolorów jesieni.  Poranny bieg za pociągiem przysporzył mi emocji – nie lubię biegać za pociągami od czasu, kiedy udało mi się wpaść pod – na szczęście – ostatni wagon na Helu.  Co prawda wykonałam ten sprytny manewr tuż przy ostatnich drzwiach składu, pod którymi było już właściwie całkiem pusto, a miejsca było wystarczająco dużo, żeby całość mogła się odtoczyć dostojnie, z wolna dopiero nabierając rozpędu i nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Tym niemniej, życie całe zdążyło mi się przewinąć przed oczami i zaświtała mi myśl, że zaraz skończę jak Cybulski. Był to zresztą ostatni pociąg z miasteczka Hel tamtego dnia, wlekliśmy się więc następnie z Jastarni na piechotę w gęstniejącym mroku, usiłując niemrawo złapać stopa – do chwili, kiedy jeden z tych, co się nie chcieli dać złapać, niemalże przejechał mi po butach. Jako osoba po przejściach, o nerwach nieco nadwerężonych uprzednim wpadnięciem pod pociąg, dałam rozpaczliwego nurka w stronę przeciwną i wylądowałam w głębokim przydrożnym rowie. Przy okazji zdołałam stłuc sobie kolano.  Oczywistym jest zatem, że dyscyplina sportowa znana jako bieg za pociągiem kojarzy mi się, delikatnie mówiąc, średnio.

Mimo to pociąg złapałam, dojechałam do Warszawy, załatwiłam, co miałam załatwić, w ciągu godziny, i resztę dnia poświęciłam na podróż w kierunku przeciwnym. Pociągi do miasta stołecznego jeżdżą z naszego powiatowego nader zacnie, trasę pokonując w ciągu mniej więcej dwóch godzin, zarazem jednak, jak na moje potrzeby, jeżdżą stanowczo za rzadko. Wymyśliłam więc sobie, że udam się do stacji pośredniej (do której pociągi kursują raz na godzinę), a potem będę się zastanawiać, co dalej, i przezornie kupiłam bilet w automacie na Śródmieściu już rano. Następnie udało mi się złapać pociąg o godzinę wcześniejszy, niż planowałam. Kosztowało mnie to dodatkowe 70 złotych, niestety. Jak się okazuje, bilet jest ważny od godziny wstukanej w automacie podczas dokonywania zakupu, wcześniej nie.  Oznaczało to, że połowę trasy pokonuję na bilecie nieważnym (w drugiej połowie się uprawomocnił, ponieważ minęła wstukana przeze mnie godzina).  Uiściłam dodatkową należność, zazgrzytałam, dojechałam. Następnie znalazłam sobie autobus, którym już za dwa kwadranse miałam nadzieję wyruszyć do kolejnego punktu pośredniego.  Okazało się jednakże, że mój autobus – jak to pekaesy miewają w zwyczaju – jedzie drogą nader okrężną, i do upatrzonego przeze mnie miasteczka ma zamiar dotrzeć w ciągu... półtorej godziny. Zdecydowałam zatem, że wysiądę po drodze, umówiłam się z mężem,  że przyjedzie po mnie do punktu pośredniego pomiędzy dwoma uprzednio wybranymi, i przez resztę drogi już tylko zachwycałam się słońcem i jesienią.  Ten poranek, stwierdziłam wysiadając przed domem, musiał nam się chyba przydarzyć w jakimś innym życiu....  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz