Pierwsza rozmowa bliźniąt.
Dzieci kąpią się razem w jednej wannie. Malutka dzierży krzepko w rączce małą buteleczkę płynu do kąpieli. Misiek reaguje natychmiast.
- Da - zwraca się do siostry tonem nie znoszącym sprzeciwu, odbierając jej zdobycz.
- Da - odpowiada stanowczo po krótkim namyśle Malutka i wyjmuje Miśkowi buteleczkę z łapki.
- Da, da, da, da, da! - woła Misiek, po czym - oczywiście! - zabiera trofeum. Malutka, złote, cierpliwe dziecko, nieprzejęta zaczyna się bawić czymś innym.
Pierwszy kontakt werbalny między dwoma wszechświatami, odległymi dotąd o miliardy lat świetlnych, został nawiązany.
poniedziałek, 20 lipca 2015
niedziela, 19 lipca 2015
Z listów do A. - w lipcu 2015 o czerwcu 2015...
Z listu do A.,czwartek 16.07.2015 r.
"O matko, w końcu wyrwałam kroplę wolnego czasu (w pracy!), idę sobie zrobić kawy i zaraz do Ciebie napiszę, mam nadzieję, że porządnie.
O! Kawę mam, a teraz zastanawiam się intensywnie, na czym skończyłam - bo to było przecież skandalicznie dawno! - i od czego w związku z tym zacząć? Myślę, że - nie mając lepszego pomysłu - zacznę chyba od urlopu. Nie wiem już, czy Ci pisałam, że mój Mąż wymyślił wakacje z bliźniakami na Krecie - co przyjęłam z pewnym strachem - no, wymyślił, i polecieliśmy.
Sam lot dzieci zniosły dużo lepiej, niż się spodziewałam - co prawda, na początku przeżyliśmy lekki hardcore, bo na lotnisku przy odprawie okazało się, że jedno dziecko tajemniczym sposobem jakimś "wypadło" nam z dokumentów, dopisywali je na szybko i koniec końców rozsadzili nas dosyć daleko, jedno z jednym dzieckiem, a drugie z drugim... nie spodziewałam się tego zupełnie i zaniedbałam kwestię picia, niestety. Na lotniskach od dawna panuje, jak zapewne wiesz, terror butelkowy - tego wnosić nie wolno, tamtego nie wolno, na Okęciu powiedzieli mi, że mogę mieć dla dzieci butelki z piciem, ale fabrycznie zamknięte... no i tak się z tym piciem obtykałam, że w końcu wszystkie napoje wylądowały w jednej torbie, przy Misiu. Malutka się nie załapała przed startem, i nie zdążyłam już dla niej wyjąć kubeczka. W efekcie biedne dziecko męczyło się podczas startu okrutnie i wyło wniebogłosy z powodu zatkanych uszu - oczywiście, jak tylko pozwolili rozpiąć pasy, córka mojego męża śmignęła po kubeczek, Malutka się napiła, dolegliwości uszne przeszły jej natychmiast i zasnęła martwym bykiem... no i to była jedyna atrakcja związana z lotem, na szczęście w obie strony. W drodze powrotnej pilnowałam już tego cholernego picia, jak nie wiem - co prawda na lotnisku okazało się, że ustalenia z Warszawy nie obowiązują i napojów w fabrycznie zamkniętych butelkach wnieść nie mogę, ale na szczęście pozwolili mi je przelać do niekapków. Ogólnie - przeżyliśmy.
Sam pobyt - no, jak to pobyt z małymi dziećmi, nie oszukujmy się, było męcząco. Po pierwsze, w domu to ja mam wszystko pod dzieci ustawione i pozabezpieczane (aha, pozabezpieczane - dwa dni temu Malutka mi spadła ze schodów, bo jakimś cudem przelazła przez barierkę, i do tej pory nie wiemy, JAK jej się to udało - a wykonała tę sztukę już dwukrotnie!!! Teraz jest pod ścisłą obserwacją), a na wyjeździe, rzecz jasna, trzeba nieustannie pilnować, żeby sobie czegoś nie ściągnęły na głowę, żeby nie wylazły na schody itd. itp. Pobyt na plaży składał się w dużej mierze z pilnowania, żeby nie jedli kamieni (w pewnym momencie poszliśmy na kompromis - trudno, niech jedzą piasek w ograniczonych ilościach, byle nie kamyczki, którymi się mogą zakrztusić!) i żeby nie siedzieli na słońcu. Pierwszy tydzień był taki bardziej "na dziko", w miejscu bez specjalnych prodzieciowych udogodnień, najbardziej dało nam się we znaki chronienie dzieci przed wściekłym słońcem, ciągłe rozbijanie w tym celu cholernych płacht, namiocików i innych wynalazków. Drugi tydzień był o tyle pod tym względem lżejszy, że przenieśliśmy się do hotelu, w którym był basen z brodzikiem i zacieniony plac zabaw. Równolegle jednakże zaczęły się dzikie upały - więc przeszliśmy całkowicie na tryb funkcjonowania "pod dzieci" - tzn. rano, zanim się zrobiło upiornie gorąco, szliśmy na plac zabaw, potem kładliśmy dzieci spać w zacienionym pokoju, żeby jakoś przetrwały najgorszy skwar, potem szliśmy z nimi na obiad, później, kiedy już było troszeczkę chłodniej - na basen i znowu na plac zabaw, aż do zachodu słońca. Dostałam od rodziny w prezencie jeden dzień wolny - wszyscy pojechali sobie zwiedzać Chanię, zabrawszy dzieci (wszyscy - czyli P., M.,, moi rodzice, którzy byli z nami na tym wyjeździe, no i maluchy), a ja byczyłam się niemożebnie przez kilka godzin, co było przeżyciem doprawdy niesamowitym!
Ogólnie mogę podsumować urlop następująco: dało się, było męcząco, ale chyba było warto. Rozmawiałam potem z koleżanką, która ma 3-letnią obecnie córeczkę i też z nią od początku jeździ w różne miejsca, i obie doszłyśmy do wniosku, że po wyjeździe następuje skok w rozwoju. Nasze też po tych wakacjach takie jakieś się zrobiły "hop do przodu", oboje szybko zaczęli chodzić - w odstępie 3 tygodni, najpierw Malutka, potem Miś, i tak jakoś ogólnie, mam wrażenie, zmienili się. A może to przypadek, akurat taki etap, że więcej zaczynają gadać i jakby więcej rozumieć, bawić się - nie wiem w sumie. Mimo wszystko mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie już trochę łatwiej. Ogólnie spodziewałam się, że będzie gorzej pod wieloma względami - ponieważ na co dzień dosyć rygorystycznie przyzwyczajam dzieci do rutyny w takich sprawach, jak spanie, jedzenie, bo inaczej chyba bym z nimi nie wytrzymała, to bałam się, że na tym wyjeździe zaczną świrować, bo wszystko jest inaczej niż w domu i poprzestawiane - ale nie. Przystosowali się idealnie. Spali bez problemu w każdym nowym miejscu, jedli nadspodziewanie dobrze - właściwie wszystko to, co my, w każdej knajpie udawało nam się znaleźć bez większego trudu jakieś jedzonko, które im podpasowywało. Największy kłopot mialam w sumie z tym, że paprali się jedzeniem i rozrzucali je dookoła straszliwie , bo w domu są przyzwyczajeni do samodzielnego jedzenia łapami - sadzamy w fotelikach, dajemy makaron, gotowane warzywa i mielone mięso na tacki, i dzieci wybierają sobie co chcą, oczywiście rozrzucając przy tym na maxa i rozmazując wszystko po sobie.... Ale dzięki temu, mam wrażenie, więcej i chętniej jedzą. Teraz powoli zaczynamy zresztą uczyć ich jedzenia łyżeczką, na razie idzie im to bardzo opornie, ale ćwiczą - dostają codziennie na początek drugiego śniadania miseczkę z twarożkiem albo gęstą kaszą, łyżeczkę, i do dzieła. W czasie wyjazdu radziliśmy sobie natomiast w ten sposób, że albo rozkładaliśmy dzieciom plachty pod krzesełkami, albo staraliśmy się po nich zamiatać po jedzeniu, no i obowiązkowo siadaliśmy zawsze tylko w ogródkach, a nigdy w knajpach w środku :)
Żeby było zabawniej, natychmiast po powrocie z urlopu wylądowałam w szpitalu z zapaleniem (prawdopodobnie wirusowym) rogówki, i przeleżałam cztery dni. Była to zaiste totalna abstrakcja - ja w szpitalu, P. z przeziębieniem/ zapaleniem oskrzeli i dwójką dzieci w domu... Na szczęście po tych 4 dniach mnie wypuścili i właściwie wszystko jest w porządku, chociaż muszę jeszcze pojechać na jakąś porządną konsultację okulistyczną, żeby dowiedzieć się, co mi wlaściwie po tym zapaleniu wolno, a czego nie (jeśli chodzi o noszenie szkieł kontaktowych, pływanie itd. itp.). Powrót do domu ze szpitala był dość zwariowany - przed szpitalem zdążyłam jedynie częściowo nas rozpakować (wróciliśmy do domu około 21.00, a następnego dnia o 8.00 jechałam już do okulisty!) i wrzucić część rzeczy dzieci do prania, więc porządkowanie wszystkiego po powrocie, orientowanie się, gdzie co jest i przywracanie szeroko pojętego ładu i porządku było niczym orka na ugorze i zajęło mi mniej więcej tydzień. W międzyczasie musialam też nadrabiać zaległości w pracy - urlop niechcący przedłużył mi się o nieplanowany tydzień - więc dopiero od niedawna (a to już 3 tygodnie minęło od naszego powrotu) mogę powiedzieć, że znowu pamiętam, jak się nazywam, ile mam dzieci i kotów i gdzie w domu leżą nożyczki :)
W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła, niestety, infekcja, na którą z kolei załapały się dzieci - córka niani przywlokła im jakieś paskudztwo, które objawiło się straszliwym katarem, trwającym już od ponad tygodnia (tfu odpukać, mam ostatnio wrażenie, że chyba w końcu ustępuje....). Dodatkowo, Miś zaliczył z soboty na niedzielę noc wymiotów - byliśmy przekonani, że zaszkodziło mu coś, co zjadł (pomidory? czereśnie? on jest okropnie wszystkożerny, ale, rzecz jasna, swoimi pięcioma ząbkami nie wszystko jeszcze jest w stanie porządnie pogryźć!), rano jednak doszła biegunka, która trwa do dziś (a w międzyczasie przeszła także na Malutką), więc to chyba dalsze występy naszego kochanego wirusa, który początkowo zafundował dzieciom tylko katarek.
No i tyle u nas z grubsza - dzieci rosną w sposób zatrważający (Miś dobija do rozmiaru 92, Malutka - 86!!! Jestem tym nieco przerażona), oboje chodzą, włażą już, gdzie mogą - Miś, ku mojej bezbrzeżnej rozpaczy, dosięga do blatu kuchennego i zawsze próbuje ściągnąć sobie na głowę akurat to, czego absolutnie nie powinien - i są niesamowicie uroczy i przepotwornie męczący. Z drugiej strony - zdarza się, że przez kwadrans - dwa zajmują się sami sobą albo sobą nawzajem, a wtedy rodzi się we mnie nieśmiała na razie myśl, że może nie oszaleję do reszty, zanim dorosną na tyle, żeby się sobą zająć nieco dłużej. I tym optymistycznym akcentem kończę na razie, bo praca wzywa mnie stanowczo i żąda, żebym się nią zajęła natychmiast. Mam ogromną nadzieję, że napiszesz szybciej, niż mnie się to udało. Daj znać koniecznie, jak tam u Was?????"
wtorek, 19 maja 2015
Reisefieber
Przypomniał mi się pewien projekt społeczny, w którym kiedyś z przyjemnością wzięliśmy udział - weszłam sobie na stronę, pooglądałam zdjęcia, z satysfakcją stwierdziłam, że mniej więcej jedna czwarta, z różnych miejsc, to nasze dzieło... a przy okazji zatęskniłam za naszymi podróżami. Jak to będzie w tym roku? I w przyszłym? I w następnym?
Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić. Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.
Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu. Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!
Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe! Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....
Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.
Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić. Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.
Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu. Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!
Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe! Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....
Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.
poniedziałek, 4 maja 2015
Szurpiły
Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych
dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co
prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się
po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i
wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej
zrozumiałe. Poza tym, cóż za gratka –
starzy śpiący w tym samym pokoju!
Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu
daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby
przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój
miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim
wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas
przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż,
osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej
spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż.
Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z
wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień
drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że
zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży
widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal
Bachanowa przewiało nas wszystkich niewąsko,
włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy
i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką
przejażdżkę we dwoje”. A co tam,
stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o
takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z
Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca,
co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.
Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej
Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało
jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie
wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre
tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej
spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie
ciemności. Maszerując energicznie,
wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się
stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym
medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie
do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo
przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych
żeremi.
Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało –
pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował
nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił,
twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.
Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo
nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga
rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P.
dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą”
terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc
ostatecznie na plus.
Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader
udany: gdyby nie samochód ugrzęźnięty w
kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka - ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł,
ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do
wieczornego spaceru. Przy okazji
nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad
brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i
buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu
rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem. Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z
ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej
z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy
zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd
na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w
Białowieży czy skansen w Sztokholmie).
Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego
dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości
bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu
kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na
rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do
domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu
wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.
I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą
tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby
najkolorowszy?....”
No.
czwartek, 30 kwietnia 2015
Wakacje....?
Klamka zapadła, P. kupił bilety. W pierwszej połowie czerwca
lecimy na Kretę, zapobiegliwie zabierając ze sobą, oprócz Zmrolątek, jedną parę
dziadków i jedną starszą siostrę. Co prawda, trochę niepokoją nas zapowiedzi
rychłego bankructwa kolebki naszej cywilizacji, no ale, skoro bilety już
kupione.... „Najwyżej polecimy tylko w jedną stronę”, oznajmił P. radośnie
przez telefon po sfinalizowaniu transakcji. Jasne. A nasze prześliczne, mądre,
cudownie zapowiadające się dzieci, zamiast robić światową karierę, będą gdzieś
na śródziemnomorskim zadupiu kozy pasać. O córce, która miała właśnie zacząć
liceum, nie wspominając.
Tak, czy siak – bilety kupione, wnioski o paszporty dla
Zmroli złożone (i nawet do fotografii nie trzeba było ich przyklejać do
ściany), takoż wniosek o paszport dla P. i o dowód osobisty dla mnie
(postanowiłam po latach oficjalnie zamieszkać razem z resztą rodziny –
załatwianie spraw urzędowych 200 km dalej zrobiło się po urodzeniu bliźniąt
jakby uciążliwe). Deklaracje podatkowe wysłane, podatki zapłacone, torby
spakowane – jedziemy na Suwalszczyznę na majówkę próbną, żeby sprawdzić, jak
sprawdza się w praktyce opcja „dzieci na wyjeździe”. Szkoda, że podobno przez
cały długi weekend ma padać.
No, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni.
niedziela, 12 kwietnia 2015
Ku pamięci
Bliźniaki miały 7 miesięcy, kiedy dotarła do mnie przykra konstatacja, że nie mam żadnych, ale to żadnych zapisków z końca ciąży i z ich pierwszego półrocza po naszej stronie rzeczywistości, z wyjątkiem albumów z informacjami typu "pierwszy ząbek, pierwsza kąpiel/spacer/posiłek" itd., które dla obojga wypełniam skrzętnie. Po kolejnym tygodniu - przy okazji kolejnego listu do A. - olśniło mnie, że przecież mam te listy właśnie.
Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo. Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...
Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły, jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę. Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...
Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.
Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo. Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...
Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły, jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę. Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...
Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.
czwartek, 9 kwietnia 2015
Z listów A.- część 14
17 stycznia 2015
Kochana, w porządku, tylko zaganiana jestem na maksa po prostu - nie mam pojęcia, gdzie się podziewa czas, dopiero
teraz rozumiem modły matek, które marzą
o tym, żeby doba miała 48 godzin... a żeby jeszcze spać nie trzeba było, to ho ho! Przepraszam Cię bardzo,
że się tyle czasu nie odzywałam. Do
Trzech Króli włącznie miałam gości (tak nam się przeciągnęło rodzinne świętowanie Bożego
Narodzenia i Sylwestra!), a potem
rzuciłam się w wir pracy. Zresztą, z marnym skutkiem najwyraźniej, bo właśnie wczoraj pierwszy raz od kilku lat
dostałam reklamację na zrobione
tłumaczenie :( I przyznaję ze wstydem, że raczej słusznie :( Powinnam była tekst przeczytać jeszcze raz,
zrobić poprawki, zwłaszcza, że "nie
leżał mi" w trakcie tłumaczenia i powinno mi się było zapalić czerwone światełko z tego powodu -, no, ale
niestety nie zapaliło się, odesłałam nie
sprawdzając (chcąc się tego paskudnego tekstu pozbyć jak najszybciej) - i oto skutki. No, trudno, nie
ma co się użalać nad sobą, sama
zawiniłam! - więc w poniedziałek przeczytam swoją wersję i poprawki klienta, wyślę maila z przeprosinami i
propozycją rabatu, i od tej pory będę
się starała pracować ze zdwojoną uwagą.... jeśli zdołam. Bo zdwojona uwaga ostatnio głównie mi się
rozdwaja na moje bliźnięta :)
Założę się, że Twoi też są coraz bardziej
absorbujący, zaskakujący, nieobliczalni
itd. itp.? Mylę się? Jeśli się mylę, to mnie popraw :) Moich strach już spuścić z oka choćby na
chwilę, w tym tygodniu zbudowaliśmy, jak
to P. mówi, "zagrodę dla dzieci", czyli kojec. Nie było innego wyjścia. Ostatnio, nie wiemy,
jakim sposobem, Pyś przedostał się (a
niby jeszcze nie raczkuje!) pod komodę, gdzie przyłapaliśmy go na ogryzaniu przewodu lampy.
Tak, podłączonej do kontaktu.
Co poza
tym u nas? Dzieci jedzą jak wściekłe i rosną jak wściekłe - mam nadzieję, że wreszcie jutro
zdołam usiąść spokojnie, posegregować
ubrania (mam wrażenie, że 3/4 zawartości szafy jest już za małe!) i wysłać Ci kolejną porcję! Ku mojemu
przerażeniu, P. uparł się przyzwyczajać
maluchy do jedzenia prawdziwego chleba, kroi im codziennie po pół kromki grahama i wręcza, a
ja siedzę w napięciu w blokach
startowych, dopóki nie skończą (oczywiście 90% posiłku ląduje w charakterze zaślinionych okruszków na
dzieciach, fotelikach i na podłodze) i
sprawdzam co chwilę czujnie, czy się któreś nie krztusi. Po niezbyt radosnych przygodach Ewy Błaszczyk
pozostał mi uraz i niestety się boję,
przypuszczam, że tabletki będę moim dzieciom podawać w postaci przemielonej i wymieszanej z wodą papki do 18
roku życia... :(
Oprócz tego - jak już pisałam, usiłuję jak najlepiej
gospodarować czasem, co wychodzi mi różnie, no i mogę Ci zareklamować kolejny
cudowny wynalazek, który okazał się
bardzo przydatny. Podejrzewam, że to, czy uznasz go za trafiony, czy nie, zależy głównie
od tego, czy dzieci karmisz słoiczkami,
czy gotujesz im zupki. Ja gotuję, głównie dlatego, że Pychu - koneser nie przepada za Gerberkami
i innymi wynalazkami przemysłu
dzieciowego (Malutka odwrotnie, ale żeby sobie ułatwić życie, staram się, żeby skład zupki jej podpasował, i
wtedy łaskawie zjada; najlepiej sprawdza
się u nas dynia, jeżeli zupka zawiera dynię, to jest tolerowana). No i jakiś czas temu kupiłam
szybkowar. Początkowo jakoś tak nie
dogadywaliśmy się zbyt dobrze, ja i on, zastanawiałam się nawet w cichości ducha, czy to w ogóle był dobry
pomysł, ale w końcu postanowiłam, że
będę go używać "na czuja", czyli, wrzucam różne rzeczy (głównie składniki zupek, czyli wszelakie
warzywa oraz mięso), gotuję całość tyle
czasu, ile wynosi w instrukcji maksymalny czas gotowania dla poszczególnych składników plus 3 minuty, no i
mam zupę gotową, wystarczy zmiksować.
Ostatnio szybkowar przyplusował - wzięłam się za robienie zapasu zupy dla dzieci około 15.30, mając
większość składników w stanie zamrożonym,
a resztę w stanie surowym, i już o piątej miałam pełen gar gotowego produktu, którym od razu nakarmiłam
młodzież. Przypuszczam, że bez
szybkowara zeszłoby mi się ze dwa razy dłużej. Więc, jak Ci F. wejdzie w etap zupek (a przypuszczam, że może
być tak, że słoiczków za bardzo nie
będziesz mogła mu dawać?), to takie coś może się okazać i u Was użyteczne...
Z niewyspaniem usiłuję
walczyć na różne sposoby. Najpierw wymyśliłam sobie zimny poranny prysznic (bo nie wiem, jak
Ty -ja, kiedy jestem niewyspana, to
zarazem mam tak, że jest mi permanentnie zimno!), no i rzeczywiście przez resztę dnia jakby mniej się
trzęsę, chyba zrobiłam się trochę
bardziej odporna na niskie temperatury. Oczywiście piję kawę, już od dawna, nie bacząc na to, że karmię
piersią (prawdę mówiąc nie zauważyłam,
żeby na dzieciach robiło to jakieś wrażenie). Najnowszy patent - kominek zapachowy, stawiam sobie w
pracy (do tej pory używałam go do masażu
dzieci, staram się im zawsze zapodać fajny aromacik - taki podobno wyciszający, relaksujący i ogólnie
dobry dla dzieci olejek dostałam od
koleżanki - kosmetyczki, miłośniczki naturalnych kosmetyków) i produkuję rozmaite ożywcze w założeniu
zapachy w nadziei, że mnie to rozbudzi.
Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego działa chociaż odrobinę (reklamacja, którą dostałam w pracy,
wskazywałaby, że raczej niekoniecznie
:(), ale też nie wiem, jak bym się czuła bez tego, pocieszam się, że NA PEWNO znacznie gorzej :)
Dodatkową
zgryzotą są dla mnie kilogramy, których mi po ciąży zostało około 10 w nadmiarze :( oczywiście nie mam
kiedy z nimi walczyć, podobnie, jak z
bolącym kręgosłupem... ale niemrawo próbuję robić cokolwiek. Ostatnio uległam nawet
ogólnopolskiemu szałowi i usiłuję zacząć
biegać. Zdecydowałam się na to z kilku prostych powodów. Po pierwsze, bieganie wymusza pobyt na świeżym
powietrzu (a mam teorię, że im bardziej
sobie będę dotleniać mózg, tym mniej się będę czuła niewyspana, patrz wyżej). Po drugie, w fazie
początkowej zajmuje tylko 15 - 20 minut
dziennie (na więcej doprawdy nie mam jakoś czasu). Po trzecie, jakoś mi łatwiej zmobilizować się do
aktywności poza domem, niż w domu - może
dlatego, że usiłuję uprawiać to bieganie bardzo wczesnym rankiem, zanim ktokolwiek wstanie - dzieci
jedzą pierwszy posiłek między 7.00 a
8.00, więc postanowiłam wstawać o 6.30 i BIEGAĆ; gdybym w tym czasie np. ćwiczyła w domu przed telewizorem,
to byłoby niebezpieczeństwo, że kogoś
obudzę, a tego przecież byśmy nie chcieli, prawda? No właśnie. Na razie czuję się głównie
zmęczona i połamana, ale cały czas nie
tracę nadziei, że pewnego dnia okaże się, że wysiłek fizyczny jest cudowny, przyjemny oraz przynosi
upragnione efekty.
Ogólnie biorąc, morale mam chwilowo niezbyt wysokie i nie
liczę na szybką poprawę tego stanu,
głównie ze względu na fakt, że mój mąż wyjechał
sobie właśnie ze starszą córką na narty, pozostawiając mnie z dziećmi oraz z moją Mamą w charakterze pomocy.
Oczywiście, przeżyję to jakoś, no ale
umówmy się, że się czuję jakby trochę pokrzywdzona. Zwłaszcza, że dzieci ostatnio zaczynają bardzo
dotkliwie gryźć przy karmieniu (Malutka
wyhodowała sobie jeden, na razie bardzo niewielki, ale dziarski i ostry jak diabli ząbek), a
poziom empatii okazywanej z tego tytułu
przez mojego męża uważam za skandalicznie niski. No cóż.
Mam nadzieję, że u Was przynajmniej jest dobrze,
że się wspieracie nawzajem i w ogóle, że
nic się nie zmieniło (a jeśli zmieniło, to wyłącznie na lepsze) od ostatnich Twoich komunikatów w
temacie! Współczuję Ci ogromnie pokrzywki :( Ja mam alergię, odkąd pamiętam,
jako dziecko miałam skazę białkową,
teraz - odkąd zaszłam w ciążę - nie używam
żadnych leków p/alergicznych, bo P. mi tego kategorycznie zabronił... A Tobie żadne nie pomagają????? A
jakich próbowałaś?? Daj znać, może
zapytam P., czy nie miał podobnych przypadków u siebie i czy może z doświadczenia ze swoimi pacjentami
cokolwiek polecić....
Napisz koniecznie, jak tam u Was - jak F., no i H.
oczywiście też??? Ja muszę już lecieć,
bo dzisiaj mimo soboty kończę zlecenie (miałam
je zrobić w tygodniu i nie zdążyłam - niestety!), a tymczasem dzieci wróciły z moją Mamą ze spaceru i pora
karmienia nastała... będę czekać jak
zwykle z zapartym tchem na wieści od Was. Aha - Misie od F. i H. są SUPER i zostały przyjęte do grona
domowników, nasze dzieci uśmiechają się
do nich i przytulają, bo są takie milusińskie (nie wykluczam, że kojarzą im się z naszymi
kotami!) :) Ściskamy mocno!
19 lutego 2015
Hej, cieszę się bardzo, że wszystko doszło - postaram się wysyłać do
Was mniejsze partie, a częściej, moje wielkoludy wyrastają ze wszystkiego w
tempie zastraszającym (przy czym na wadze przybierają relatywnie mniej, niż
"na wzroście", P. twierdzi, że będą bardzo wysocy i dlatego tak rosną
- na miłość boską, po kim to?!?!???) Trzymam bardzo kciuki, żeby Wasz pobyt w
szpitalu przynajmniej okazał się owocny, to znaczy, żeby F. się wreszcie
zrobiło lepiej.... Nie masz pojęcia, jak mocno trzymam, i na pewno nie tylko
ja.... o jednym jestem przekonana - że to, że tak wcześnie zaczęłaś F.
rehabilitować, to na pewno wielki plus; wszędzie czytam, że przy
najrozmaitszych zaburzeniach w wieku niemowlęcym, wczesna rehabilitacja jest
absolutnie najważniejsza.
A mnie wciągnęła czarna dziura - kurczę, ja już
ostatnio byłam chyba na ostatnich nogach, bo dało mi popalić karmienie piersią
i ściąganie laktatorem. Teraz nastąpił pewien przełom, tzn. odważyłam się
zrezygnować ze ściągania... już tak ze 3-4 dni nie ściągam, i patrzę podejrzliwie,
co będzie, ale na razie dzieci jedzą z piersi 3 x dziennie i jakoś leci. To
znaczy - raz jedzą rano bardzo porządnie (no w końcu po całej nocy trudno, żeby
nie....), około pierwszej bardzo się rozglądają za butelką z kaszą, no i
niechętnie, bo niechętnie, ale jednak zadowalają się cyckiem, a wieczorem MUSI
być po wstępnym karmieniu piersią butla z kaszą i koniec! Inaczej jest dziki
ryk, Armagedon i protest ogólny. Tak to na razie wygląda u nas.
Zobaczymy, co będzie dalej, nie mam na razie odwagi odpuścić całkiem, bo jestem
alergik pełną gębą i jeśli karmienie piersią do roku może dzieci zabezpieczyć
dodatkowo przed alergiami, to jeszcze się pomęczę.
Póki co, Pychu nadal ma
alergię na zwykłe mleko NAN (a nawet na NAN H.A. - sprawdzałam!), jedziemy na
dokarmianiu Bebilonem Pepti (tu nie ma zmian skórnych), Malutka ma zmiany
właściwie cały czas, ale niewielkie na tyle, że P. je bagatelizuje. A propos
alergii - Ty pisałaś, że Cię dopadła okropna pokrzywka, otóż ja też od jakiegoś
czasu mam non stop wszelkie objawy alergii - u mnie jest to pakiecik pt. katar
sienny, swędzenie oraz łzawienie (to ostatnie próbowałam bezskutecznie leczyć
jakiś czas jako zapalenie spojówek) no i duszności (bo u mnie alergia w pewnym
momencie przeszła w astmę oskrzelową). Karmiąc, nie mogłam używać leków
p/alergicznych, wczoraj dostałam pierwszy raz dyspensę na Zyrtec, który
wzięłam, a następnie padłam bez życia, bo mnie uśpił.... ale na alergię
pomógł. Zresztą, wyobraź sobie, ja też mam Hashimoto, ale ono mi akurat
nigdy nie dawało objawów alergicznych! Teraz "jadę" na Euthyroxie,
125 jednostek dziennie. A w ogóle mam teorię, że te nasze (moja i Twoja)
alergie mogą być wynikiem m.in. przemęczenia i pory roku, nie sądzisz? U mnie
pewnie dodatkowo dowala karmienie. Byłaś już u dermatologa? Co Ci
zalecił?
My tymczasem wchodzimy w fazę, która od początku przerażała mnie
najbardziej - dzieci robią się mobilne, w ruch idą powoli zabezpieczenia
rozmaite, zaślepki do kontaktów itd. Pychu ma szósty zmysł, którym bezbłędnie
wykrywa przedmioty i urządzenia najbardziej niebezpieczne, i zawsze sunie
nieomylnie w ich kierunku. Malutka jest bardziej zainteresowana próbami
stawania i siadania, efekt jest taki, że co i rusz wali głową w podłogę po
kolejnej nieudanej próbie, a my niestety mamy ogrzewanie podłogowe, a co za tym
idzie - zero dywanów. Właśnie dzisiaj jadę do miasta rozejrzeć się za jakimś
dywanikiem, na którym mogłaby ćwiczyć (na razie mam taki dywanik jeden i latam
z nim z góry na dół w zależności od tego, gdzie akurat są dzieci, jest to dość
upierdliwe). Maty edukacyjne mam, ale one na stałe trafiły do kojca. W
jedzeniu od jakiegoś czasu nie mamy natomiast specjalnych przełomów - tarte
zupki, tarte owoce, chrupki kukurydziane, które są przebojem (ogromnej siły
woli wymaga NIE dać dzieciom chrupek, kiedy się drą, ograniczając się wyłącznie
do stałej pory dnia, kiedy mają prawo zjeść po chrupku albo po dwa!), od czasu
do czasu kawałek chleba (ale Pychu jest tak łakomy, że chlebem niestety
okrutnie się dławi!), kasze (chyba jedyna rzecz, którą uwielbiają bardziej niż
chrupki), no, ostatnio zrobiłam im pulpety gotowane z mięsa mielonego i podałam
razem z zupką, owszem, jedli aż miło - aha, a Tatuś dokarmia ich swoją genialną
jajecznicą w sobotnie poranki.
Zmieniliśmy też wózek (kupiłam używaną
spacerówkę Teutonię za 1/5 ceny sklepowej, nowej nie kupiłabym w życiu za Chiny
Ludowe!) - bo dla moich ponadnormatywnie rosnących bliźniąt spacerówki w
dotychczasowym Freeestyle'u szybko się zrobiły ciasnawe, zwłaszcza ze
śpiworkami, aczkolwiek uwielbiałam ten wózek i nadal twierdzę, że to był
świetny wybór! Na pewno w większości przypadków sprawdza się dużo dłużej,
niż u nas! Co do Teutonii - uczucia mam mieszane, skubaniutka nie mieści nam
się do bagażnika, a miałam na to wielką nadzieję :(, trochę jej buda opada pod
własnym ciężarem, no i dzieci - w spacerówkach mają co prawda więcej miejsca,
niż dotąd, ale też dużo lepszy dostęp do siebie nawzajem, co nieustająco
skutkuje konfliktami. Chcąc ich uśpić w wózku, trzeba wkładać między nich poduszkę,
inaczej natychmiast zaczynają się bić! Tak, niestety, jesteśmy już na tym
etapie - zabieranie sobie nawzajem smoczków i zabawek, próby wydłubywania oczu,
urywania nosów i uszu.... Oj, trzeba już mieć oczy dookoła głowy z nimi!
Jeśli
chodzi o mnie, to właśnie wyszły mi wszystkie dodatkowe skutki karmienia
piersią (oraz zakończył się ostatecznie piękny etap ciążowy pt. "świetne
włosy i cera"). Włosy mi nie wypadają, ale uporczywie robią wrażenie,
jakby ich było trzy na krzyż i spływają smętnie znad uszu, cera zdecydowanie
przestała być olśniewająca, wagę trzymam idealnie bez zmian (co byłoby cudowne,
gdyby nie fakt, że jest to waga daleka od idealnej!). W ramach zajmowania
się sobą nadal uporczywie biegam i nadal jestem w stanie wygospodarować na to
po piętnaście minut trzy razy w tygodniu!!!!! No cóż. Odpuściwszy
ściąganie pokarmu, wczoraj i przedwczoraj położyłam się spać o 20.00, tuż po
dzieciach, mam nadzieję, że jak już odrobinę odeśpię, to będę w stanie wstawać
przed dziećmi, i może wtedy pobiegam albo poćwiczę. Przy czym
"poćwiczę" wysuwa się stanowczo na pierwszy plan, ponieważ właśnie
rąbnął mi kręgosłup :((( Prawie tak samo okropnie, jak w ciąży :((( W ciąży, w
pierwszym trymestrze, leżałam na brzuchu DWA TYGODNIE a do łazienki chodziłam wyłącznie
przy ścianach... teraz ograniczyłam się do jednego dnia takich objawów
ekstremalnych, ale boli cały czas, już chyba trzeci tydzień - P. wysłał mnie na
prześwietlenie, no i wiesz, jak to jest, prześwietlenie zrobiłam, a teraz od
tygodnia nie mam czasu odebrać wyników! Dzisiaj jadę i odbiorę w końcu, a
potem może jakaś rehabilitacja albo co, zobaczymy.
Kochana, kończę, bo robota
czeka, skrócili mi termin jednego zlecenia o jeden dzień, więc muszę się
dzisiaj sprężyć, a potem jechać w miasto na zakupy - trzymaj się cieplutko,
wyśpij się, pisz co u Was, jak tylko będziesz miała chwilę - ja też już
postaram się poprawić! Pozdrowienia dla Was wszystkich i same dobre myśli od
nas!
Subskrybuj:
Posty (Atom)