poniedziałek, 20 lipca 2015

Da, da, da

Pierwsza rozmowa bliźniąt.

Dzieci kąpią się razem w jednej wannie. Malutka dzierży krzepko w rączce małą buteleczkę płynu do kąpieli. Misiek reaguje natychmiast.
- Da - zwraca się do siostry tonem nie znoszącym sprzeciwu, odbierając jej zdobycz.
- Da - odpowiada stanowczo po krótkim namyśle Malutka i wyjmuje Miśkowi buteleczkę z łapki.
- Da, da, da, da, da! - woła Misiek, po czym - oczywiście! - zabiera trofeum. Malutka, złote, cierpliwe dziecko, nieprzejęta zaczyna się bawić czymś innym.

Pierwszy kontakt werbalny między dwoma wszechświatami, odległymi dotąd o miliardy lat świetlnych, został nawiązany.

niedziela, 19 lipca 2015

Z listów do A. - w lipcu 2015 o czerwcu 2015...


Z listu do A.,czwartek 16.07.2015 r.

"O matko, w końcu wyrwałam kroplę wolnego czasu (w pracy!), idę sobie  zrobić kawy i zaraz do Ciebie napiszę, mam nadzieję, że porządnie.

O! Kawę mam, a teraz zastanawiam się intensywnie, na czym skończyłam -  bo to było przecież skandalicznie dawno! - i od czego w związku z tym  zacząć? Myślę, że - nie mając lepszego pomysłu - zacznę chyba od  urlopu. Nie wiem już, czy Ci pisałam, że mój Mąż wymyślił wakacje z  bliźniakami na Krecie - co przyjęłam z pewnym strachem - no, wymyślił, i  polecieliśmy.

Sam lot dzieci zniosły dużo lepiej, niż się spodziewałam - co prawda, na  początku przeżyliśmy lekki hardcore, bo na lotnisku przy odprawie  okazało się, że jedno dziecko tajemniczym sposobem jakimś "wypadło" nam z dokumentów, dopisywali je na szybko i koniec końców rozsadzili nas dosyć daleko, jedno z jednym dzieckiem, a drugie z drugim... nie  spodziewałam się tego zupełnie i zaniedbałam kwestię picia, niestety. Na lotniskach od dawna panuje, jak zapewne wiesz, terror butelkowy - tego wnosić nie wolno, tamtego nie wolno, na Okęciu powiedzieli mi, że mogę  mieć dla dzieci butelki z piciem, ale fabrycznie zamknięte... no i tak  się z tym piciem obtykałam, że w końcu wszystkie napoje wylądowały w  jednej torbie, przy Misiu. Malutka się nie załapała przed startem, i nie zdążyłam już dla niej wyjąć kubeczka. W efekcie biedne dziecko męczyło się podczas startu okrutnie i wyło wniebogłosy z powodu  zatkanych uszu - oczywiście, jak tylko pozwolili rozpiąć pasy, córka mojego męża śmignęła po kubeczek, Malutka się napiła, dolegliwości uszne  przeszły jej natychmiast i zasnęła martwym bykiem... no i to była jedyna  atrakcja związana z lotem, na szczęście w obie strony. W drodze  powrotnej pilnowałam już tego cholernego picia, jak nie wiem - co prawda na lotnisku okazało się, że ustalenia z Warszawy nie obowiązują i  napojów w fabrycznie zamkniętych butelkach wnieść nie mogę, ale na  szczęście pozwolili mi je przelać do niekapków. Ogólnie - przeżyliśmy.

Sam pobyt - no, jak to pobyt z małymi dziećmi, nie oszukujmy się, było  męcząco. Po pierwsze, w domu to ja mam wszystko pod dzieci ustawione i  pozabezpieczane (aha, pozabezpieczane - dwa dni temu Malutka mi spadła  ze schodów, bo jakimś cudem przelazła przez barierkę, i do tej pory nie wiemy, JAK jej się to udało - a wykonała tę sztukę już dwukrotnie!!!  Teraz jest pod ścisłą obserwacją), a na wyjeździe, rzecz jasna, trzeba  nieustannie pilnować, żeby sobie czegoś nie ściągnęły na głowę, żeby nie wylazły na schody itd. itp. Pobyt na plaży składał się w dużej mierze z  pilnowania, żeby nie jedli kamieni (w pewnym momencie poszliśmy na kompromis - trudno, niech jedzą piasek w ograniczonych ilościach, byle nie kamyczki, którymi się mogą zakrztusić!) i żeby nie siedzieli na  słońcu. Pierwszy tydzień był taki bardziej "na dziko", w miejscu bez  specjalnych prodzieciowych udogodnień, najbardziej dało nam się we znaki  chronienie dzieci przed wściekłym słońcem, ciągłe rozbijanie w tym celu cholernych płacht, namiocików i innych wynalazków. Drugi tydzień był o  tyle pod tym względem lżejszy, że przenieśliśmy się do hotelu, w którym  był basen z brodzikiem i zacieniony plac zabaw. Równolegle jednakże  zaczęły się dzikie upały - więc przeszliśmy całkowicie na tryb  funkcjonowania "pod dzieci" - tzn. rano, zanim się zrobiło upiornie gorąco, szliśmy na plac zabaw, potem kładliśmy dzieci spać w zacienionym  pokoju, żeby jakoś przetrwały najgorszy skwar, potem szliśmy z nimi na  obiad, później, kiedy już było troszeczkę chłodniej - na basen i znowu  na plac zabaw, aż do zachodu słońca. Dostałam od rodziny w prezencie jeden dzień wolny - wszyscy pojechali sobie zwiedzać Chanię, zabrawszy  dzieci (wszyscy - czyli P., M.,, moi rodzice, którzy byli z nami  na tym wyjeździe, no i maluchy), a ja byczyłam się niemożebnie przez kilka godzin, co było przeżyciem doprawdy niesamowitym!

Ogólnie mogę podsumować urlop następująco: dało się, było męcząco, ale  chyba było warto. Rozmawiałam potem z koleżanką, która ma 3-letnią  obecnie córeczkę i też z nią od początku jeździ w różne miejsca, i obie doszłyśmy do wniosku, że po wyjeździe następuje skok w rozwoju. Nasze też po tych wakacjach takie jakieś się zrobiły "hop do przodu", oboje szybko zaczęli chodzić - w odstępie 3 tygodni, najpierw Malutka, potem  Miś, i tak jakoś ogólnie, mam wrażenie, zmienili się. A może to  przypadek, akurat taki etap, że więcej zaczynają gadać i jakby więcej  rozumieć, bawić się - nie wiem w sumie. Mimo wszystko mam nadzieję, że w  przyszłym roku będzie już trochę łatwiej. Ogólnie spodziewałam się, że będzie gorzej pod wieloma względami - ponieważ na co dzień dosyć rygorystycznie przyzwyczajam dzieci do rutyny w takich sprawach, jak  spanie, jedzenie, bo inaczej chyba bym z nimi nie wytrzymała, to bałam  się, że na tym wyjeździe zaczną świrować, bo wszystko jest inaczej niż w  domu i poprzestawiane - ale nie. Przystosowali się idealnie. Spali bez  problemu w każdym nowym miejscu, jedli nadspodziewanie dobrze -  właściwie wszystko to, co my, w każdej knajpie udawało nam się znaleźć  bez większego trudu jakieś jedzonko, które im podpasowywało. Największy  kłopot mialam w sumie z tym, że paprali się jedzeniem i rozrzucali je  dookoła straszliwie , bo w domu są przyzwyczajeni do samodzielnego  jedzenia łapami - sadzamy w fotelikach, dajemy makaron, gotowane warzywa  i mielone mięso na tacki, i dzieci wybierają sobie co chcą, oczywiście rozrzucając przy tym na maxa i rozmazując wszystko po sobie.... Ale dzięki temu, mam wrażenie, więcej i chętniej jedzą. Teraz powoli zaczynamy zresztą uczyć ich jedzenia łyżeczką, na razie idzie im to bardzo opornie, ale ćwiczą - dostają codziennie na początek drugiego  śniadania miseczkę z twarożkiem albo gęstą kaszą, łyżeczkę, i do  dzieła. W czasie wyjazdu radziliśmy sobie natomiast w ten sposób, że  albo rozkładaliśmy dzieciom plachty pod krzesełkami, albo staraliśmy się  po nich zamiatać po jedzeniu, no i obowiązkowo siadaliśmy zawsze tylko w  ogródkach, a nigdy w knajpach w środku :)

Żeby było zabawniej, natychmiast po powrocie z urlopu wylądowałam w  szpitalu z zapaleniem (prawdopodobnie wirusowym) rogówki, i przeleżałam  cztery dni. Była to zaiste totalna abstrakcja - ja w szpitalu, P. z  przeziębieniem/ zapaleniem oskrzeli i dwójką dzieci w domu... Na  szczęście po tych 4 dniach mnie wypuścili i właściwie wszystko jest w porządku, chociaż muszę jeszcze pojechać na jakąś porządną konsultację  okulistyczną, żeby dowiedzieć się, co mi wlaściwie po tym zapaleniu wolno, a czego nie (jeśli chodzi o noszenie szkieł kontaktowych,  pływanie itd. itp.). Powrót do domu ze szpitala był dość zwariowany -  przed szpitalem zdążyłam jedynie częściowo nas rozpakować (wróciliśmy do  domu około 21.00, a następnego dnia o 8.00 jechałam już do okulisty!) i  wrzucić część rzeczy dzieci do prania, więc porządkowanie wszystkiego po  powrocie, orientowanie się, gdzie co jest i przywracanie szeroko pojętego ładu i porządku było niczym orka na ugorze i zajęło mi mniej więcej tydzień. W międzyczasie musialam też nadrabiać zaległości w pracy - urlop niechcący przedłużył mi się o nieplanowany tydzień - więc dopiero od niedawna (a to już 3 tygodnie minęło od naszego powrotu) mogę powiedzieć, że znowu pamiętam, jak się nazywam, ile mam dzieci i kotów i gdzie w domu leżą nożyczki :)

W charakterze ostatniej atrakcji wystąpiła, niestety, infekcja, na którą z kolei załapały się dzieci - córka niani przywlokła im jakieś paskudztwo, które objawiło się straszliwym katarem, trwającym już od ponad tygodnia (tfu odpukać, mam ostatnio wrażenie, że chyba w końcu ustępuje....). Dodatkowo, Miś zaliczył z soboty na niedzielę noc wymiotów - byliśmy przekonani, że zaszkodziło mu coś, co zjadł (pomidory? czereśnie? on jest okropnie wszystkożerny, ale, rzecz jasna, swoimi pięcioma ząbkami nie wszystko jeszcze jest w stanie porządnie pogryźć!), rano jednak doszła biegunka, która trwa do dziś (a w międzyczasie przeszła także na Malutką), więc to chyba dalsze występy naszego kochanego wirusa, który początkowo zafundował dzieciom tylko katarek.

No i tyle u nas z grubsza - dzieci rosną w sposób zatrważający (Miś dobija do rozmiaru 92, Malutka - 86!!! Jestem tym nieco przerażona), oboje chodzą, włażą już, gdzie mogą - Miś, ku mojej bezbrzeżnej rozpaczy, dosięga do blatu kuchennego i zawsze próbuje ściągnąć sobie na głowę akurat to, czego absolutnie nie powinien - i są niesamowicie uroczy i przepotwornie męczący. Z drugiej strony - zdarza się, że przez kwadrans - dwa zajmują się sami sobą albo sobą nawzajem, a wtedy rodzi się we mnie nieśmiała na razie myśl, że może nie oszaleję do reszty, zanim dorosną na tyle, żeby się sobą zająć nieco dłużej. I tym optymistycznym akcentem kończę na razie, bo praca wzywa mnie stanowczo i żąda, żebym się nią zajęła natychmiast. Mam ogromną nadzieję, że napiszesz szybciej, niż mnie się to udało. Daj znać koniecznie, jak tam u Was?????"


wtorek, 19 maja 2015

Reisefieber

Przypomniał mi się pewien projekt społeczny, w którym kiedyś z przyjemnością wzięliśmy udział - weszłam sobie na stronę, pooglądałam zdjęcia, z satysfakcją stwierdziłam, że mniej więcej jedna czwarta, z różnych miejsc, to nasze dzieło... a przy okazji zatęskniłam za naszymi podróżami. Jak to będzie w tym roku? I w przyszłym? I w następnym?

Póki co, mam pewne obawy, że Bliźnięta nasze kochane dadzą nam nieźle popalić.... zważywszy, że dla Pysiulka największą frajdą jest obecnie histeryczny okrzyk "Nie wolno!" i widok rodzica/ dziadka/ babci/ innego członka rodziny, w dzikim galopie, który ma na celu odseparowanie szkodnika od kolejnej rzeczy niebezpiecznej, silnie brudzącej, toksycznej, stromej, ostrej, gorącej, lodowato zimnej.... niepotrzebne skreślić.  Nie można zatem wykluczyć, że pobyt na plaży będzie się składał w 99% z działań prewencyjnych, uniemożliwiających Bliźniakom utopienie się w morzu, najedzenie się piachu, pozabijanie się nawzajem ostrymi odłamkami skał, względnie odjazd na dzikiej kozie z gatunku kri-kri.

Tymczasem kombinujemy z Ojcem Dzieciom, co zabrać na wyjazd - i jak zmieścić w bagażu wagon kaszek (dzieci nasze pożywiają się dwa razy dziennie autorską mieszanką rzeczonego Ojca, który wedle sobie tylko znanych prawideł łączy chyba ze cztery różne rodzaje kaszki, tworząc potrawę, którą potomstwo spożywa następnie z apetytem; istnieje obawa, że dzieci z krzykiem odmówią spożycia kaszki innego rodzaju, dostępnej na lokalnym rynku), wagon pieluch, zróżnicowany zestaw akcesoriów, chroniących przed słońcem (włącznie z namiocikami plażowymi), ostatnio natomiast okazało się, że byłoby cudownie wprost zabrać ze sobą nasze ukochane foteliki do karmienia, bo Bliźnięta od jakiegoś czasu samodzielnie pożywiają się pokarmami stałymi, foteliki zaś stanowią jakby niezbędny element tego procesu.  Chyba za moment okaże się, że powinniśmy wynająć własny samolot!

Natomiast moje osobiste przygotowania do wyjazdu ograniczają się, póki co, do uporczywego ćwiczenia słynnej w niektórych kręgach Szóstki Weidera. Doszedłszy do połowy trzeciego tygodnia ćwiczeń, nadal nie wiem, o co tyle szumu - no owszem, sporo tych brzuszków, ale ich liczba wzrasta w nieźle dobranym, jak dla mnie, tempie, a co za tym idzie, nie jawi mi się nadal jako zabójcza. Zobaczymy, co będzie dalej. Spektakularnych efektów też na razie nie widzę. Czasami trochę ciężko się zmobilizować, żeby zacząć - czas mam na to wyłącznie wieczorem, na ogół po ogarnięciu chałupy, kiedy już dzieci ukochane pójdą spać; wczoraj postanowiłam za wszelką cenę obejrzeć "Teatr TV", skończyłam ogarnianie akurat w momencie, kiedy się zaczynał, i na ćwiczenia nie było już czasu; oj, ciężko się było zwlec z kanapy i zająć pozycję wyjściową, kiedy wyświetliły się napisy końcowe!  Z drugiej strony - z każdym dniem coraz głupiej byłoby przerwać, więc ćwiczę dalej, pocieszając się, że prędzej czy później jakąś różnicę w końcu zobaczę....

Oby to nastąpiło zanim ostatecznie się załamię.

poniedziałek, 4 maja 2015

Szurpiły

Pierwszy prawdziwy wyjazd – nie licząc dotychczasowych dwudniowych wizyt u Dziadków w Warszawie – zaliczony; wszyscy przeżyli. Co prawda Paszczaki spały kiepsko, jak na nie – co oznacza, że w nocy budziły się po parę razy, żądając smoczków i niemal natychmiast zasypiając od razu, no i wstawały w okolicach godziny piątej – ale to na nowym miejscu raczej zrozumiałe.  Poza tym, cóż za gratka – starzy śpiący w tym samym pokoju!  Podskakiwanie w łóżeczku i wygłaszanie długich przemów od bladego świtu daje doprawdy dużo lepsze efekty niż w sytuacji, kiedy trzeba ich wołać, żeby przywlekli się ze swojej sypialni. W rezultacie, o godzinie ósmej rano pokój miałam sprzątnięty na błysk, o dziewiątej byliśmy gotowi stawić czoła wszelkim wyzwaniom, i tylko zbliżający się kolejny posiłek bliźniaków powstrzymywał nas przed natychmiastowym wyruszeniem na wycieczkę, a o dziewiątej wieczorem, cóż, osuwałam się bezwładnie w objęcia Morfeusza.... Ale i tak rozrywek najbardziej spektakularnych dostarczył mi (jak zwykle?) własny Mąż. 

Pierwszego dnia trochę daliśmy sobie w kość, oblatując z wózkami jezioro (coś około 6 km spacerku w tempie dość żwawym) – no i na dzień drugi zaplanowaliśmy objazdówkę. Pech chciał, że pogoda się popsuła o tyle, że zimno się zrobiło i wietrznie; w efekcie, zarówno w Baranowie na nowej wieży widokowej, jak i w Stańczykach, a następnie – w „wiszącej dolinie” opodal Bachanowa  przewiało nas wszystkich niewąsko, włącznie z dziećmi, które po powrocie padły niczym mopsy. Sądziłam, że padniemy i my, ale – jak zwykle – nie doceniłam własnego Męża, który wyraził chęć na „malutką przejażdżkę we dwoje”.  A co tam, stwierdziłam, zwlekając się z wyra, na co dzień możemy pomarzyć zaledwie o takich luksusach, a tu – trafia się gratka: słodko śpiące dzieci zostaną z Dziadkami, my zaś przejedziemy się po okolicy w ostatnich promieniach słońca, co niewątpliwie będzie nawet romantyczne.  Owszem, było... do momentu, kiedy nad jeziorem Kopane opodal Cisowej Góry (legenda głosi, że diabeł wykopał ziemię, żeby usypać Cisową, i tak powstało jezioro) zabuksowaliśmy się w błocku, aż miło. Oczywiście, żadne z nas nie wzięło ze sobą telefonu, bo po cóżby? Nie było wyjścia – musieliśmy wziąć ostre tempo i jak najszybciej wrócić do pensjonatu, żeby razem z Tatą przynajmniej spróbować wyciągnąć samochód, i to najlepiej zanim zapadną egipskie ciemności.  Maszerując energicznie, wyrobiliśmy się w nieco ponad godzinkę – przy okazji upewniając się stuprocentowo, że znany nam uprzednio z widzenia skrót, nad którym medytowaliśmy poprzedniego dnia, okrążając z bliźniakami jezioro, prowadzi nie do dróżki, tylko do lasu przy całkowitym braku jakichkolwiek dróżek, częściowo przez bagna, częściowo natomiast – ku mojemu zachwytowi – skrajem bobrowych żeremi. 

Niestety, samochodu wydostać nam się nie udało – pojechaliśmy, i owszem, z Tatą na drugi koniec drogi, przy której zabuksował nam się Tiguanek, i P. przeszedł się doń z latarką, po chwili jednak wrócił, twierdząc, że nie ma sensu nawet próbować.  Poprosiłam więc, żebyśmy przeszli się do samochodu jeszcze raz, bo nieopatrznie zostawiłam w środku torbę z portfelem i dokumentami; droga rzeczywiście okazała się tragiczna. Na szczęście tuż przed dziesiątą P. dodzwonił się do naszych gospodarzy, którzy – mając na wyposażeniu „prawdziwą” terenówkę – obiecali, że wyciągną nas nazajutrz po śniadaniu. Wyszliśmy więc ostatecznie na plus.  

Ogólnie, ku własnemu zdziwieniu, uznałam wieczór za nader udany:  gdyby nie samochód ugrzęźnięty w kałuży, którą – jak skonstatowaliśmy ponuro, maszerując w kierunku ośrodka -  ani chybi sprokurował na naszej drodze diabeł, ten sam, co to usypał jezioro Kopane – żadna ludzka siła nie skłoniłaby mnie do wieczornego spaceru.  Przy okazji nasłuchałam się za wszystkie czasy buczenia jeleni, kiedy szliśmy ścieżką nad brzegiem jeziora; brzmiało to, jak gdyby ktoś zanurzył w wodzie plastikową tubę i buczał do niej – albo może głośno dmuchał – aż echo szło. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, żaden bóbr nie machnął nam nawet ogonem.  Nie mogłam odżałować, bo bóbr to jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni gatunek, jakiego nam brakuje do kolekcji widzianej z bliska i na żywo krajowej fauny (tak się złożyło akurat, że oboje mamy zaliczone zarówno wilki, jak i niedźwiedzie; tylko rysia nie widzieliśmy dotąd na wolności, a jedynie w rozmaitych przybytkach typu rezerwat pokazowy w Białowieży czy skansen w Sztokholmie).

Odpracowawszy żwawo punkt programu pt. „Przygoda być musi”, następnego dnia wróciliśmy do domu. Po drodze wyszło na jaw, że limit cierpliwości bliźniaków w samochodzie wynosi trzy godziny – przez dwie godziny śpią, w ciągu kolejnej – piją, jedzą, konwersują z nami radośnie, czwarta schodzi im na rozpaczliwych i coraz bardziej zniecierpliwionych jękach.... Za to powrót do domu wprawił ich bez mała w euforię. Nawet w kojcu spędzili bez protestu wystarczająco dużo czasu, żebyśmy zdążyli się rozpakować i ogarnąć po podróży.

I wtedy pomyślałam sobie, że mam nadzieję, że zawsze będą tak chętnie wracali do domu po każdym wojażu. „Bo cóż znaczy świat, choćby najkolorowszy?....”


No. 

czwartek, 30 kwietnia 2015

Wakacje....?

Klamka zapadła, P. kupił bilety. W pierwszej połowie czerwca lecimy na Kretę, zapobiegliwie zabierając ze sobą, oprócz Zmrolątek, jedną parę dziadków i jedną starszą siostrę. Co prawda, trochę niepokoją nas zapowiedzi rychłego bankructwa kolebki naszej cywilizacji, no ale, skoro bilety już kupione.... „Najwyżej polecimy tylko w jedną stronę”, oznajmił P. radośnie przez telefon po sfinalizowaniu transakcji. Jasne. A nasze prześliczne, mądre, cudownie zapowiadające się dzieci, zamiast robić światową karierę, będą gdzieś na śródziemnomorskim zadupiu kozy pasać. O córce, która miała właśnie zacząć liceum, nie wspominając.

Tak, czy siak – bilety kupione, wnioski o paszporty dla Zmroli złożone (i nawet do fotografii nie trzeba było ich przyklejać do ściany), takoż wniosek o paszport dla P. i o dowód osobisty dla mnie (postanowiłam po latach oficjalnie zamieszkać razem z resztą rodziny – załatwianie spraw urzędowych 200 km dalej zrobiło się po urodzeniu bliźniąt jakby uciążliwe). Deklaracje podatkowe wysłane, podatki zapłacone, torby spakowane – jedziemy na Suwalszczyznę na majówkę próbną, żeby sprawdzić, jak sprawdza się w praktyce opcja „dzieci na wyjeździe”. Szkoda, że podobno przez cały długi weekend ma padać.


No, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni.   

niedziela, 12 kwietnia 2015

Ku pamięci

Bliźniaki miały 7 miesięcy, kiedy dotarła do mnie przykra konstatacja, że nie mam żadnych, ale to żadnych zapisków z końca ciąży i z ich pierwszego półrocza po naszej stronie rzeczywistości, z wyjątkiem albumów z informacjami typu "pierwszy ząbek, pierwsza kąpiel/spacer/posiłek" itd., które dla obojga wypełniam skrzętnie.  Po kolejnym tygodniu - przy okazji kolejnego listu do A. - olśniło mnie, że przecież mam te listy właśnie.

Z A. poznałyśmy się na forum internetowym, kiedy Ona była w dwudziestym ósmym, a ja - w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. Zaczepiłam ją prywatną wiadomością, bo zdawało mi się, że mamy podobnie, Ona i ja - przyszłe matki bliźniaków, które będą miały starsze, przyrodnie rodzeństwo.  Korespondencja fajnie nam się zaczęła, "zaiskrzyło", wymieniałyśmy się pomysłami na usprawnianie życia po narodzinach dzieci... a potem A. trafiła do szpitala, dużo za wcześnie, i po tygodniu Jej maluchy były już na świecie. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, dzieci trzymały się dzielnie, ale już w pierwszym miesiącu życia u małego stwierdzono martwicze zapalenie jelit, musiał przejść operację, potem drugą... podczas tej drugiej doszło ponoć do niedotlenienia mózgu. Tymczasem u jego siostry pojawiło się podejrzenie wady serca...

Siłą rzeczy nasza korespondencja zmieniła charakter, w pewnym sensie zrobiła się trudna. Paradoksalnie, to bliźniaki A. noszą ciuszki po moich, o ponad miesiąc młodszych - nie nadrobiły,  jak dotąd, sporej różnicy w wadze urodzeniowej. A. jest bardzo dzielna, a Jej listy są zawsze uśmiechnięte. Moje zapiski "z listów do A." są mocno auto-cenzurowane - bo, jak na ironię, Ona walczy cały czas o swoje maluchy, a nasze rozwijają się bajkowo, i o tym za bardzo pisać Jej nie mogę, i nie chcę.  Na każdego kolejnego maila od niej czekam z dreszczykiem - co tym razem?.... trzymając się kurczowo nadziei, że może tym razem napisze, że wychodzą ze wszystkim na prostą, że z dziećmi wszystko w porządku. Niestety, synek A. wciąż choruje, wymaga rehabilitacji, na razie właściwie nie ma nawet - jeśli chodzi o jego rozwój - konkretnej diagnozy. Pozostaje mi trzymać kciuki i mieć nadzieję, że jednak będzie lepiej i coraz lepiej... I nie potrafię o nich nie myśleć, kiedy nasze, w wieku 9 miesięcy z kawałkiem, chodzą, trzymane za rączki, gramolą się po schodach, wyrywają się do samodzielnego jedzenia, coraz ładniej gaworzą, rosną jak na drożdżach.... i nie potrafię nawet się gniewać i niecierpliwić, kiedy marudzą, płaczą albo po raz setny próbują zrobić tę samą, zakazaną - o czym wiedzą! - rzecz. Bo wiem, ile mieliśmy szczęścia...

Chciałabym, żeby to szczęście było zaraźliwe.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Z listów A.- część 14

17 stycznia 2015

Kochana, w porządku, tylko zaganiana jestem na maksa po prostu - nie mam  pojęcia, gdzie się podziewa czas, dopiero teraz rozumiem modły matek,  które marzą o tym, żeby doba miała 48 godzin... a żeby jeszcze spać nie  trzeba było, to ho ho! Przepraszam Cię bardzo, że się tyle czasu nie  odzywałam. Do Trzech Króli włącznie miałam gości (tak nam się  przeciągnęło rodzinne świętowanie Bożego Narodzenia i Sylwestra!), a  potem rzuciłam się w wir pracy. Zresztą, z marnym skutkiem najwyraźniej,  bo właśnie wczoraj pierwszy raz od kilku lat dostałam reklamację na  zrobione tłumaczenie :( I przyznaję ze wstydem, że raczej słusznie :(  Powinnam była tekst przeczytać jeszcze raz, zrobić poprawki, zwłaszcza,  że "nie leżał mi" w trakcie tłumaczenia i powinno mi się było zapalić  czerwone światełko z tego powodu -, no, ale niestety nie zapaliło się,  odesłałam nie sprawdzając (chcąc się tego paskudnego tekstu pozbyć jak  najszybciej) - i oto skutki. No, trudno, nie ma co się użalać nad sobą,  sama zawiniłam! - więc w poniedziałek przeczytam swoją wersję i poprawki  klienta, wyślę maila z przeprosinami i propozycją rabatu, i od tej pory  będę się starała pracować ze zdwojoną uwagą.... jeśli zdołam. Bo  zdwojona uwaga ostatnio głównie mi się rozdwaja na moje bliźnięta :) 

Założę się, że Twoi też są coraz bardziej absorbujący, zaskakujący,  nieobliczalni itd. itp.? Mylę się? Jeśli się mylę, to mnie popraw :)  Moich strach już spuścić z oka choćby na chwilę, w tym tygodniu  zbudowaliśmy, jak to P. mówi, "zagrodę dla dzieci", czyli kojec.  Nie było innego wyjścia. Ostatnio, nie wiemy, jakim sposobem, Pyś  przedostał się (a niby jeszcze nie raczkuje!) pod komodę, gdzie  przyłapaliśmy go na ogryzaniu przewodu lampy. Tak, podłączonej do  kontaktu. 

Co poza tym u nas? Dzieci jedzą jak wściekłe i rosną jak  wściekłe - mam nadzieję, że wreszcie jutro zdołam usiąść spokojnie,  posegregować ubrania (mam wrażenie, że 3/4 zawartości szafy jest już za  małe!) i wysłać Ci kolejną porcję! Ku mojemu przerażeniu, P. uparł  się przyzwyczajać maluchy do jedzenia prawdziwego chleba, kroi im  codziennie po pół kromki grahama i wręcza, a ja siedzę w napięciu w  blokach startowych, dopóki nie skończą (oczywiście 90% posiłku ląduje w  charakterze zaślinionych okruszków na dzieciach, fotelikach i na  podłodze) i sprawdzam co chwilę czujnie, czy się któreś nie krztusi. Po  niezbyt radosnych przygodach Ewy Błaszczyk pozostał mi uraz i niestety  się boję, przypuszczam, że tabletki będę moim dzieciom podawać w postaci  przemielonej i wymieszanej z wodą papki do 18 roku życia... :( 

Oprócz tego - jak już pisałam, usiłuję jak najlepiej gospodarować czasem, co wychodzi mi różnie, no i mogę Ci zareklamować kolejny cudowny  wynalazek, który okazał się bardzo przydatny. Podejrzewam, że to, czy  uznasz go za trafiony, czy nie, zależy głównie od tego, czy dzieci  karmisz słoiczkami, czy gotujesz im zupki. Ja gotuję, głównie dlatego,  że Pychu - koneser nie przepada za Gerberkami i innymi wynalazkami  przemysłu dzieciowego (Malutka odwrotnie, ale żeby sobie ułatwić życie,  staram się, żeby skład zupki jej podpasował, i wtedy łaskawie zjada;  najlepiej sprawdza się u nas dynia, jeżeli zupka zawiera dynię, to jest  tolerowana). No i jakiś czas temu kupiłam szybkowar. Początkowo jakoś  tak nie dogadywaliśmy się zbyt dobrze, ja i on, zastanawiałam się nawet  w cichości ducha, czy to w ogóle był dobry pomysł, ale w końcu  postanowiłam, że będę go używać "na czuja", czyli, wrzucam różne rzeczy  (głównie składniki zupek, czyli wszelakie warzywa oraz mięso), gotuję  całość tyle czasu, ile wynosi w instrukcji maksymalny czas gotowania dla  poszczególnych składników plus 3 minuty, no i mam zupę gotową, wystarczy  zmiksować. Ostatnio szybkowar przyplusował - wzięłam się za robienie  zapasu zupy dla dzieci około 15.30, mając większość składników w stanie  zamrożonym, a resztę w stanie surowym, i już o piątej miałam pełen gar  gotowego produktu, którym od razu nakarmiłam młodzież. Przypuszczam, że  bez szybkowara zeszłoby mi się ze dwa razy dłużej. Więc, jak Ci F.  wejdzie w etap zupek (a przypuszczam, że może być tak, że słoiczków za  bardzo nie będziesz mogła mu dawać?), to takie coś może się okazać i u  Was użyteczne... 

Z niewyspaniem usiłuję walczyć na różne sposoby. Najpierw wymyśliłam  sobie zimny poranny prysznic (bo nie wiem, jak Ty -ja, kiedy jestem  niewyspana, to zarazem mam tak, że jest mi permanentnie zimno!), no i  rzeczywiście przez resztę dnia jakby mniej się trzęsę, chyba zrobiłam  się trochę bardziej odporna na niskie temperatury. Oczywiście piję kawę,  już od dawna, nie bacząc na to, że karmię piersią (prawdę mówiąc nie  zauważyłam, żeby na dzieciach robiło to jakieś wrażenie). Najnowszy  patent - kominek zapachowy, stawiam sobie w pracy (do tej pory używałam  go do masażu dzieci, staram się im zawsze zapodać fajny aromacik - taki  podobno wyciszający, relaksujący i ogólnie dobry dla dzieci olejek  dostałam od koleżanki - kosmetyczki, miłośniczki naturalnych kosmetyków)  i produkuję rozmaite ożywcze w założeniu zapachy w nadziei, że mnie to  rozbudzi. Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego działa chociaż odrobinę  (reklamacja, którą dostałam w pracy, wskazywałaby, że raczej  niekoniecznie :(), ale też nie wiem, jak bym się czuła bez tego,  pocieszam się, że NA PEWNO znacznie gorzej :) 

Dodatkową zgryzotą są dla mnie kilogramy, których mi po ciąży zostało  około 10 w nadmiarze :( oczywiście nie mam kiedy z nimi walczyć,  podobnie, jak z bolącym kręgosłupem... ale niemrawo próbuję robić  cokolwiek. Ostatnio uległam nawet ogólnopolskiemu szałowi i usiłuję  zacząć biegać. Zdecydowałam się na to z kilku prostych powodów. Po  pierwsze, bieganie wymusza pobyt na świeżym powietrzu (a mam teorię, że  im bardziej sobie będę dotleniać mózg, tym mniej się będę czuła  niewyspana, patrz wyżej). Po drugie, w fazie początkowej zajmuje tylko  15 - 20 minut dziennie (na więcej doprawdy nie mam jakoś czasu). Po  trzecie, jakoś mi łatwiej zmobilizować się do aktywności poza domem, niż  w domu - może dlatego, że usiłuję uprawiać to bieganie bardzo wczesnym  rankiem, zanim ktokolwiek wstanie - dzieci jedzą pierwszy posiłek między  7.00 a 8.00, więc postanowiłam wstawać o 6.30 i BIEGAĆ; gdybym w tym  czasie np. ćwiczyła w domu przed telewizorem, to byłoby  niebezpieczeństwo, że kogoś obudzę, a tego przecież byśmy nie chcieli,  prawda? No właśnie. Na razie czuję się głównie zmęczona i połamana, ale  cały czas nie tracę nadziei, że pewnego dnia okaże się, że wysiłek  fizyczny jest cudowny, przyjemny oraz przynosi upragnione efekty. 

Ogólnie biorąc, morale mam chwilowo niezbyt wysokie i nie liczę na  szybką poprawę tego stanu, głównie ze względu na fakt, że mój mąż  wyjechał sobie właśnie ze starszą córką na narty, pozostawiając mnie z  dziećmi oraz z moją Mamą w charakterze pomocy. Oczywiście, przeżyję to  jakoś, no ale umówmy się, że się czuję jakby trochę pokrzywdzona.  Zwłaszcza, że dzieci ostatnio zaczynają bardzo dotkliwie gryźć przy  karmieniu (Malutka wyhodowała sobie jeden, na razie bardzo niewielki,  ale dziarski i ostry jak diabli ząbek), a poziom empatii okazywanej z  tego tytułu przez mojego męża uważam za skandalicznie niski. No cóż. 

Mam  nadzieję, że u Was przynajmniej jest dobrze, że się wspieracie nawzajem  i w ogóle, że nic się nie zmieniło (a jeśli zmieniło, to wyłącznie na  lepsze) od ostatnich Twoich komunikatów w temacie! Współczuję Ci ogromnie pokrzywki :( Ja mam alergię, odkąd pamiętam, jako  dziecko miałam skazę białkową, teraz - odkąd zaszłam w ciążę - nie  używam żadnych leków p/alergicznych, bo P. mi tego kategorycznie  zabronił... A Tobie żadne nie pomagają????? A jakich próbowałaś?? Daj  znać, może zapytam P., czy nie miał podobnych przypadków u siebie i  czy może z doświadczenia ze swoimi pacjentami cokolwiek polecić.... 

Napisz koniecznie, jak tam u Was - jak F., no i H. oczywiście  też??? Ja muszę już lecieć, bo dzisiaj mimo soboty kończę zlecenie  (miałam je zrobić w tygodniu i nie zdążyłam - niestety!), a tymczasem  dzieci wróciły z moją Mamą ze spaceru i pora karmienia nastała... będę  czekać jak zwykle z zapartym tchem na wieści od Was. Aha - Misie od  F. i H. są SUPER i zostały przyjęte do grona domowników, nasze  dzieci uśmiechają się do nich i przytulają, bo są takie milusińskie (nie  wykluczam, że kojarzą im się z naszymi kotami!) :) Ściskamy mocno!

19 lutego 2015

Hej, cieszę się bardzo, że wszystko doszło - postaram się wysyłać do Was mniejsze partie, a częściej, moje wielkoludy wyrastają ze wszystkiego w tempie zastraszającym (przy czym na wadze przybierają relatywnie mniej, niż "na wzroście", P. twierdzi, że będą bardzo wysocy i dlatego tak rosną - na miłość boską, po kim to?!?!???) Trzymam bardzo kciuki, żeby Wasz pobyt w szpitalu przynajmniej okazał się owocny, to znaczy, żeby F. się wreszcie zrobiło lepiej.... Nie masz pojęcia, jak mocno trzymam, i na pewno nie tylko ja.... o jednym jestem przekonana - że to, że tak wcześnie zaczęłaś F. rehabilitować, to na pewno wielki plus; wszędzie czytam, że przy najrozmaitszych zaburzeniach w wieku niemowlęcym, wczesna rehabilitacja jest absolutnie najważniejsza. 

A mnie wciągnęła czarna dziura  - kurczę, ja już ostatnio byłam chyba na ostatnich nogach, bo dało mi popalić karmienie piersią i ściąganie laktatorem. Teraz nastąpił pewien przełom, tzn. odważyłam się zrezygnować ze ściągania... już tak ze 3-4 dni nie ściągam, i patrzę podejrzliwie, co będzie, ale na razie dzieci jedzą z piersi 3 x dziennie i jakoś leci. To znaczy - raz jedzą rano bardzo porządnie (no w końcu po całej nocy trudno, żeby nie....), około pierwszej bardzo się rozglądają za butelką z kaszą, no i niechętnie, bo niechętnie, ale jednak zadowalają się cyckiem, a wieczorem MUSI być po wstępnym karmieniu piersią butla z kaszą i koniec! Inaczej jest dziki ryk, Armagedon i protest ogólny. Tak to na razie wygląda u nas.  Zobaczymy, co będzie dalej, nie mam na razie odwagi odpuścić całkiem, bo jestem alergik pełną gębą i jeśli karmienie piersią do roku może dzieci zabezpieczyć dodatkowo przed alergiami, to jeszcze się pomęczę. 

Póki co, Pychu nadal ma alergię na zwykłe mleko NAN (a nawet na NAN H.A. - sprawdzałam!), jedziemy na dokarmianiu Bebilonem Pepti (tu nie ma zmian skórnych), Malutka ma zmiany właściwie cały czas, ale niewielkie na tyle, że P. je bagatelizuje. A propos alergii - Ty pisałaś, że Cię dopadła okropna pokrzywka, otóż ja też od jakiegoś czasu mam non stop wszelkie objawy alergii - u mnie jest to pakiecik pt. katar sienny, swędzenie oraz łzawienie (to ostatnie próbowałam bezskutecznie leczyć jakiś czas jako zapalenie spojówek) no i duszności (bo u mnie alergia w pewnym momencie przeszła w astmę oskrzelową). Karmiąc, nie mogłam używać leków p/alergicznych, wczoraj dostałam pierwszy raz dyspensę na Zyrtec, który wzięłam, a następnie padłam bez życia, bo mnie uśpił.... ale na alergię pomógł.  Zresztą, wyobraź sobie, ja też mam Hashimoto, ale ono mi akurat nigdy nie dawało objawów alergicznych! Teraz "jadę" na Euthyroxie, 125 jednostek dziennie.  A w ogóle mam teorię, że te nasze (moja i Twoja) alergie mogą być wynikiem m.in. przemęczenia i pory roku, nie sądzisz? U mnie pewnie dodatkowo dowala karmienie.  Byłaś już u dermatologa? Co Ci zalecił? 

My tymczasem wchodzimy w fazę, która od początku przerażała mnie najbardziej - dzieci robią się mobilne, w ruch idą powoli zabezpieczenia rozmaite, zaślepki do kontaktów itd. Pychu ma szósty zmysł, którym bezbłędnie wykrywa przedmioty i urządzenia najbardziej niebezpieczne, i zawsze sunie nieomylnie w ich kierunku. Malutka jest bardziej zainteresowana próbami stawania i siadania, efekt jest taki, że co i rusz wali głową w podłogę po kolejnej nieudanej próbie, a my niestety mamy ogrzewanie podłogowe, a co za tym idzie - zero dywanów. Właśnie dzisiaj jadę do miasta rozejrzeć się za jakimś dywanikiem, na którym mogłaby ćwiczyć (na razie mam taki dywanik jeden i latam z nim z góry na dół w zależności od tego, gdzie akurat są dzieci, jest to dość upierdliwe). Maty edukacyjne mam, ale one na stałe trafiły do kojca.  W jedzeniu od jakiegoś czasu nie mamy natomiast specjalnych przełomów - tarte zupki, tarte owoce, chrupki kukurydziane, które są przebojem (ogromnej siły woli wymaga NIE dać dzieciom chrupek, kiedy się drą, ograniczając się wyłącznie do stałej pory dnia, kiedy mają prawo zjeść po chrupku albo po dwa!), od czasu do czasu kawałek chleba (ale Pychu jest tak łakomy, że chlebem niestety okrutnie się dławi!), kasze (chyba jedyna rzecz, którą uwielbiają bardziej niż chrupki), no, ostatnio zrobiłam im pulpety gotowane z mięsa mielonego i podałam razem z zupką, owszem, jedli aż miło - aha, a Tatuś dokarmia ich swoją genialną jajecznicą w sobotnie poranki.  

Zmieniliśmy też wózek (kupiłam używaną spacerówkę Teutonię za 1/5 ceny sklepowej, nowej nie kupiłabym w życiu za Chiny Ludowe!) - bo dla moich ponadnormatywnie rosnących bliźniąt spacerówki w dotychczasowym Freeestyle'u szybko się zrobiły ciasnawe, zwłaszcza ze śpiworkami, aczkolwiek uwielbiałam ten wózek i nadal twierdzę, że to był świetny wybór!  Na pewno w większości przypadków sprawdza się dużo dłużej, niż u nas! Co do Teutonii - uczucia mam mieszane, skubaniutka nie mieści nam się do bagażnika, a miałam na to wielką nadzieję :(, trochę jej buda opada pod własnym ciężarem, no i dzieci - w spacerówkach mają co prawda więcej miejsca, niż dotąd, ale też dużo lepszy dostęp do siebie nawzajem, co nieustająco skutkuje konfliktami. Chcąc ich uśpić w wózku, trzeba wkładać między nich poduszkę, inaczej natychmiast zaczynają się bić! Tak, niestety, jesteśmy już na tym etapie - zabieranie sobie nawzajem smoczków i zabawek, próby wydłubywania oczu, urywania nosów i uszu.... Oj, trzeba już mieć oczy dookoła głowy z nimi! 

Jeśli chodzi o mnie, to właśnie wyszły mi wszystkie dodatkowe skutki karmienia piersią (oraz zakończył się ostatecznie piękny etap ciążowy pt. "świetne włosy i cera"). Włosy mi nie wypadają, ale uporczywie robią wrażenie, jakby ich było trzy na krzyż i spływają smętnie znad uszu, cera zdecydowanie przestała być olśniewająca, wagę trzymam idealnie bez zmian (co byłoby cudowne, gdyby nie fakt, że jest to waga daleka od idealnej!).  W ramach zajmowania się sobą nadal uporczywie biegam i nadal jestem w stanie wygospodarować na to po piętnaście minut trzy razy w tygodniu!!!!!  No cóż.  Odpuściwszy ściąganie pokarmu, wczoraj i przedwczoraj położyłam się spać o 20.00, tuż po dzieciach, mam nadzieję, że jak już odrobinę odeśpię, to będę w stanie wstawać przed dziećmi, i może wtedy pobiegam albo poćwiczę. Przy czym "poćwiczę" wysuwa się stanowczo na pierwszy plan, ponieważ właśnie rąbnął mi kręgosłup :((( Prawie tak samo okropnie, jak w ciąży :((( W ciąży, w pierwszym trymestrze, leżałam na brzuchu DWA TYGODNIE a do łazienki chodziłam wyłącznie przy ścianach... teraz ograniczyłam się do jednego dnia takich objawów ekstremalnych, ale boli cały czas, już chyba trzeci tydzień - P. wysłał mnie na prześwietlenie, no i wiesz, jak to jest, prześwietlenie zrobiłam, a teraz od tygodnia nie mam czasu odebrać wyników!  Dzisiaj jadę i odbiorę w końcu, a potem może jakaś rehabilitacja albo co, zobaczymy.

 Kochana, kończę, bo robota czeka, skrócili mi termin jednego zlecenia o jeden dzień, więc muszę się dzisiaj sprężyć, a potem jechać w miasto na zakupy - trzymaj się cieplutko, wyśpij się, pisz co u Was, jak tylko będziesz miała chwilę - ja też już postaram się poprawić! Pozdrowienia dla Was wszystkich i same dobre myśli od nas!